TO DZIAŁO SIĘ W STALOWNI


Stanisław Andrzej Pawlikowski jest autorem większości wspomnień zamieszczonych w tej zakładce. Kto go zna, ten wie, że tkwi w nim wiele talentów. O takich jak on mówi się „człowiek-orkiestra”. Ale dwie rzeczy, poza rodziną, są dla niego najważniejsze – jego pisanie i jego Huta Warszawa. Czytając jego memuary przekonujemy się, że ma znakomitą pamięć, albo dobre archiwum.

Jego teksty zawierają wiele faktów i anegdot, o których dawniej mówiło się „na hucie”, a które dziś są nieomal całkowicie zapomniane, albo – jak niektórzy chcą – niewarte pamiętania. Przytacza też wiele nazwisk. Staszek pamięta je i odświeża nam pamięć, używając przy tym języka codziennego tamtych czasów. Dobrze się go czyta.




 

Na łamach HUTNIKA WARSZAWSKIEGO Nr 12/554 z dnia 7 sierpnia 1979 roku, w ramach dyskusji o bezpieczeństwie pracy, ukazał się poniższy artykuł, a zawarte w nim przemyślenia mistrza Łągiewskiego z hali przygotowania zestawów dawnej naszej huty o bezpiecznej pracy są pewnie do zastosowania i we współczesnym, nowoczesnym hutnictwie.


 Tytuł: NAJWAŻNIEJSZA POGODA DUCHA


Autor: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Najważniejsza pogoda ducha – to podstawa działania mistrza hali przygotowania zestawów – Jerzego Łągiewskiego. Powód rozmowy to bezwypadkowa praca jego i jego brygady, a skłonił mnie do rozmowy z nim tragiczny wypadek jednego z kierowników innej zmiany na tej samej hali. Powiadają: nie ma to jak dobra organizacja, dyscyplina i dbałość o bezpieczeństwo pracy. Coś w tym musi być, bo prawdą jest, że takie same warunki mają wszyscy pracujący na tej hali, ale w brygadzie mistrza Łągiewskiego wypadki nie zdarzają się. Ktoś zapyta – dlaczego? To zasługa charakteru mistrza. A jaki on jest? Ano taki: niekonfliktowy, wyznający zasadę, że w brygadzie nie może być wewnętrznych kłopotów, które ją rozbijają. Trzeba umiejętnie dobierać pracowników o właściwych predyspozycjach do wykonywania pracy na stanowiskach ciężkich i uciążliwych.


Mówi mistrz Jerzy Łągiewski:

- Myślę, że moje doświadczenie dwudziestu pięciu lat w hutnictwie uczy, by robotnikom wpajać odpowiedzialność za wszystko, co dzieje się na zmianie, za bezpieczeństwo nie tylko własne, lecz i kolegi – a może przed wszystkim kolegi. Myśmy w brygadzie powiedzieli sobie tak: robimy odpowiedzialnych za sprawy bezpieczeństwa w danej grupie. Jest nas trzech: Mieczysław Celmerowski i Ryszard Lipiec jako brygadziści, a ja dozoruję wszystko. Niezależnie od tego przydzielam jednego odpowiedzialnego – jest to zawsze starszy stażem, a i wiekiem pracownik, by pilnował nowoprzyjętych pracowników. Kładę szczególny nacisk na koleżeńskość, dobre samopoczucie tych właśnie ludzi. Zdaję sobie sprawę, że w zależności od tego, jaką stworzymy atmosferę na stanowisku, jak przyjmiemy nowozatrudnionego, jak się nim będziemy interesować – takiego też będziemy mieli pracownika i kolegę. Ważne, by nie krzyczeć na tego, który zrobił coś źle w czasie produkcji. Należy go pouczyć, pokazać, jak prawidłowo wykonać tę czynność, by zrozumiał błędy w swojej pracy, a załoga powinna tę sytuację zaaprobować – zespół musi być jednością. Innym problemem są suwnicowi, którzy mają szczególną odpowiedzialność. Pracownik wykonujący pracę na dole może nie widzieć wielu rzeczy, ale kierowca suwnicy jest wysoko, wszystko powinien ogarnąć, bo każdy jego błąd to potencjalny wypadek lub spowodowanie śmierci kolegi. Napiętnowanie brawury, ryzyka jest jednym z wyjść – taką metodę trzeba stosować w przypadkach ewidentnego łamania zasad bezpieczeństwa pracy, niezbyt często, ale i nie przejaskrawiać. Bo kary nie spełnią swojej pozytywnej roli, niewiele dają kary czy potrącenie premii, a nawet części dniówki.

Ważnym problemem są stosunki międzyludzkie. Otóż trzeba powiedzieć, że mistrz czy brygadzista powinien wiedzieć, znać kłopoty swoich podopiecznych na zmianie. Jest kimś w rodzaju powiernika innych. Trzeba znać ich problemy, nie wstydzić się, a czasami wyskoczyć po pracy wspólnie na piwko. W końcu oni nie są ode mnie ani gorsi, ani lepsi. Jesteśmy ludźmi, pracujemy w jeden brygadzie i wszyscy zdążamy do tego samego celu. Mistrz musi wiedzieć, czy pracownik jest skupiony wyłącznie na pracy, czy też ma głowę naładowaną sprawami rodzinnymi, czy innymi – do załatwienia na wydziale, w administracji czy w związkach zawodowych. Ludzie nie tylko mają mnie uważać za poganiacza, lecz też za kolegę, który chce i może im pomóc. Zdobycie zaufania pracownika ma zdecydowany wpływ na poprawę bezpieczeństwa pracy. Myślę tak: jeśli się już komuś dostała nagana za przewinienie, to mistrz musi znaleźć czas na rozmowę z nim, aby tę sytuację szczegółowo wyjaśnić. Podstawa działania to życzliwość i niekiedy... uśmiech. Mistrz nie może być złośliwy. Nie mówię już o tym, że na co dzień mamy tego chamstwa, ordynarności i zawiści dość. Uciążliwość pracy wynika między innymi ze zmniejszonej obsady stanowisk roboczych. Właśnie to jest impulsem do ogromnej dyscypliny nie tylko dla mistrza, ale i dla wszystkich pracowników. Duże natężenie transportu pionowego i poziomego w hali przygotowania zestawów nie pozwala ani na chwilę zapomnieć o niebezpieczeństwie grożącym wszystkim tam zatrudnionym. Moim obowiązkiem – jako mistrza i człowieka – jest pilnować bezpiecznej pracy, sumiennego wykonywania zadań stojących przed brygadą, aby pracownicy zarabiali na chleb, a po pracy wracali cali i zdrowi do domów, do swoich rodzin.

 



CO TO JEST KAFAR?


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Dzisiaj razem ze Stanisławem Pawlikowskim odbędziemy wycieczkę do ważnej części Stalowni, jaką był kafar. Bez pracy kafara Stalownia po krótkim czasie by się zatkała uszkodzonymi zestawami lejniczymi, skrzepami stalowymi, żużlem.

 

Kiedy znalazłem zatrudnienie w Hucie Warszawa nastąpiła we mnie zmiana postrzegania mojego zawodu mechanika maszyn. Wyuczona przeze mnie specjalizacja to naprawy i kapitalne remonty tokarek, strugarek, szlifierek, frezarek itp. Kiedy stanąłem w hali Stalowni przez dłuższy czas zastanawiałem się, co ja tu będę umiał naprawić? Wysoko przesuwają się suwnice, w dole szyny kolejowe i zestaw wagonów ciągniony przez lokomotywę, no i ten nieustający hałas. Mnóstwo ludzi przechodzących tam i z powrotem w jakimś celu, którego ja jeszcze nie poznałem – to nie moje dawne stanowisko remontowe, w niedużej hali, w spokoju, gdy siedziałem zamyślony nad rysunkami technicznymi, albo prowadziłem spokojną dyskusję z mistrzem nad problemami wynikającymi z bieżącej pracy. Teraz stanąłem na rozdrożu… Czy dam sobie radę? Czas pokaże.

W Stalowni pracował jeden piec elektryczny. Marteny były w budowie. W halach były już wszystkie suwnice. Brygada, w której pracowałem, dokonuje przeglądów i konserwacji suwnic, wymiany lin i smarowanie odpowiednimi smarami, wymiany rolek w taśmociągu w hali przygotowania zestawów. Pewnego dnia na odprawie behapowskiej inżynier Ziółkowski, mój mistrz, polecił brygadziście Tadeuszowi Żychlińskiemu, Staszkowi Zawadzie, Janowi Bernardowi i mnie udać się na kafar suwnicy, by zlikwidować uszkodzenie.

Pytam brygadzistę: - Panie Tadeuszu, co to jest kafar?

Spojrzał dziwnie na mnie, potem na pozostałych.

- No co, wariata robicie ze mnie? – nie zrozumiałem tego spojrzenia.

- Spoko, zaraz zobaczysz – odrzekł brygadzista.

Idziemy. Nagle widzę wysoką konstrukcję, ni to budynek, ni to szopa, zamiast ścian obudowaną wiszącymi belkami dębowymi. Suwnica nieosłonięta na stalowej konstrukcji, na pomoście kabina, a na wózku jezdnym reduktory, wał linowy, lina o przekroju 18 mm i bęben sprężynowy pomagający przewodowi elektrycznemu, podłączonemu do elektromagnesu, swobodnie tę linę opuszczać lub wciągać. Wysokość olinowania od kabiny do ziemi to około 17 metrów. Praca dla sprężyny jest ogromnym jej obciążeniem i co jakiś czas dochodzi do uszkodzenia.

Sprężyna ma 20 metrów długości, a 5 cm grubości, jest ze stali wysokiej jakości. Usiłowania jej przewiercenia były długotrwałe, wiertła nie mogły się w nią wwiercić. Mistrz Ziółkowski sprowadził z warsztatu mechanicznego kilka specjalnych wierteł widiowych. Wiercenie i nitowanie sprężyny trwało dwa dni, z czego wynikła awantura, że to było stanowczo za długo. Mistrz tłumaczył się u szefa Kramarza. Ja tego całego zawirowania nie rozumiałem. Wytłumaczył mi Jaś Bernard:

- Człowieku to są naczynia połączone, od wsadu do pieca – do kafara, to jeden ciąg technologiczny. Widziałeś, co tam leżało na ziemi? To wszystko podlega rozbiciu...

Po kilku miesiącach mojej pracy do eksploatacji włączony został drugi piec elektryczny i jeszcze jeden marten. Logikę działania stalowni powoli zacząłem rozumieć.

Na hali przygotowania zestaw znajdują sie dwa tory kolejowe, jest to hala przelotowa. Od ulicy Kasprowicza, po prawej stronie znajduje się szereg wózków wlewnicowych, na których – pod nadzorem brygadzistów Zdzisława Wiski, Ryszarda Lipca, Mieczysława Celmerowskiego – na płytach podwlewnicowych układa się w wyżłobieniach kształtki ceramiczne umożliwiające przepływ płynnej stali do wlewnic, które ustawia się wokół leja wlewnicowego. Tak przygotowane zestawy lejnicze transportuje się do hali odlewania stali, gdzie mistrzem jest Jerzy Łągiewka.

Hala odlewnicza. Po spuście stali do zestawów wlewnicowych stal stygnie, a reszta stali i żużel z kadzi wlewnicowej jest wylewana do specjalnych dołów, by po zakrzepnięciu można było to załadować na wagony, wywieźć na kafar i rozbić, aby odzyskać złom do ponownego przetopu. Wlewnice przetransportowywane są na strypper. Strypper to specjalne kleszcze, którymi podnoszone są nadstawki wlewnicowe w celu wydobycia z wlewnic wlewków. Wyciągnięte wlewki stalowe ładowane są do wagonów termosów i wysyłane na walcownię lub na składowisko wlewków. Uszkodzone nadstawki są segregowane, część wraca do ponownej naprawy, a część na kafar w celu rozbicia. O wszystkim decyduje mistrz lub kierownik zmiany.

Załogą kafara kieruje Henryk Sanecki. Codziennie na teren wprowadzane są wagony zawierające pomieszany złom i żużel. Elektromagnes rozładowuje z wagonu złom, zrzucając go do dołu ziemnego. Operator suwnicy podnosi olbrzymią stalową kulę wagi około 3-4 tony na wysokość 6-7 metrów, uwalnia kulę, która spadając miażdży złom. Trzeba pamiętać, że złomem są skrzepy stalowe, ale też mogą być uszkodzone nadstawki czy wlewnice. To wszystko potem trafia do hali przygotowania złomu – złom gruby przeznaczony jest dla pieców elektrycznych, a drobny do pieców martnowskich.

Była to jednak niebezpieczna praca. Zdarzały się przy niej wypadki. Między innymi ciężkiemu wypadkowi uległ przy jej wykonywaniu szef kafara, Henryk Sanecki.

Pomimo ostrzeżeń i zakazu znajdowania się w obrębie kafara, ciekawscy przyglądali się jego pracy, nie zdając sobie często sprawy, że spadająca kula miażdży stal na kawałki, które rozpryskują się z ogromną szybkością wokół. Wystarczyło spojrzeć na belki dębowe tworzące ściany kafara, które były niekiedy bardzo uszkodzone, a niejednokrotnie kawałki stali leciały poza obręb kafara.

Doświadczeni hutnicy omijali kafar z respektem.




STUKA DZIĘCIOŁ W KADZI

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Było to dramatyczne wydarzenie w hali odlewania stali, był rok 1962, zima. Ale po kolei… Wchodząc przez łącznik z budynku socjalnego do hali pieców zaraz po prawej stronie jest hala odlewania stali. W tej hali są trzy suwnice obsługujące wszystkie piece. Jest siedem kadzi: pięć przygotowanych do natychmiastowego spustu, a dwie kadzie po spustach, ostygłe, odstawione są do naprawy pospustowej. Kiedy wchodziłem do hali nie zwróciłem uwagi na rytmiczne stukanie, bo jak wiemy jest tam ogromny hałas, topienia stali, ładowania do koryt złomu, co powoduje zakłócenie koncentracji na określone zjawiska. Tego dnia było tak: murarz Zbigniew Talaga czyścił kadź z uszkodzonych cegieł, ale pomiędzy wymurówką ceglaną były skrzepy stali i żużla. Zawołał na suwnicowego, by ten opuścił mały hak do kadzi, po czym zahaczył go o skrzep, dał znak suwnicowemu, by podniósł hak… stało się tak, że lina ciągniona pod zbyt ostrym kątem otarła się o ostrą krawędź kadzi i z winy suwnicowego linę zerwało. Zbyszek ze złością wrzeszczał do suwnicowego – bierz młotek, łom i zapieprzaj za dzięcioła i kuj wszystkie te skrzepy.

Z brygadą wymieniliśmy linę. Wtedy to uzmysłowiłem sobie to rytmiczne stukanie w kadzi. Akurat przy zatyczkarni (to jest przyrząd umocowany w kadzi, który pozwalał puszczać strumień stali do leja, a poprzez lej stal rozlewała się do czterech wlewnic) naprawialiśmy podest. Opodal w kadzi murarz Jan Rumiński dokonywał jej naprawy.

- Popatrzę, jak to murujesz.

- A se patrz – odpowiedział.

Wnętrze było oczyszczone, gruz wywalony na zewnątrz. Na paletach cegły, te izolacyjne szamotowe, tzw. prostki gatunek A-A, na ściany i trzon, poza tym kształtki magnezytowe, dolomitowe, krzemionkowe.

- Popatrz – mówi do mnie Rumiński – tu jest otwór spustowy, kształtka ma specjalne żłobienie, musi idealnie pasować. Każda cegła ma mieć najwyżej milimetr odstępu, a między szczelinki muszę zasypywać mielony szamot, dolomit. Widzisz, ile tu pyłu? Niedługo płuca wypluję.

Ze względu na ogromny ruch w hali i bezpieczeństwo kadzie były odstawiane tyłem do hali. Kiedy przechodziło się koło tych kadzi, to nie było widać, co w nich jest.

Kierownik zmiany inżynier Brzeziński i Mietek Chabrowski, po objęciu nocnej zmiany, zlecili Alojzemu przygotować jedną z kadzi do spustu, miał zamontować zatyczkę. Wszystkie czynności wykonał, a że miał trochę czasu więc w kucki usiadł na trzonie kadzi i… usnął. Ten, kto pracował na nocnej zmianie doskonale wie, że około godziny 3-4 nad ranem człowieka strasznie „gniecie” sen i oczy same się zamykają.

Tymczasem Chabrowski polecił suwnicowemu Zygfrydowi Bernardowi pobrać naprawioną już kadź i podstawić pod rynnę spustowa martena numer 2.

Nie wiadomo, jak długo Alojz spał w tej kadzi. Kiedy potężne uderzanie hakiem obudziło Alojzego zdał sobie sprawę co się stało. Zaczął wołać o pomoc, ale nikt go nie słyszał, wahania zawiesia suwnicy powodowało obijanie się Alojza o ściany kadzi. Poczuł uderzenie drabiną, na której stał montując zatyczkę. Poobijany starał się wdrapać na nią, suwnica była już pod martenem. Za chwilę zacznie się spust. Mistrz Dybowski podchodził na tył martena, do rynny spustowej… Na szczęście Alojz zdążył wejść na krawędź kadzi i w ostatniej chwili został zauważony. Potem powie: „poczułem w portkach ciepło”.

Szef Stalowni inż. Żurada miał „rozmowę” z Chabrowskim i Brzezińskim. Alojz już więcej samodzielnie nie pracował. Był pod stałym nadzorem brygadzisty Stefaniaka w hali odlewania stali.

Przyznam, że ile razy przechodziłem tym łącznikiem, zawsze słyszałem „dzięcioła”, ale to był już odgłos młota pneumatycznego, a kadzie odwrócono przodem do hali, by było widać wnętrze.

 


                                                                                                                                                         Zdjęcie zapożyczone z internetu


TAKIE BYŁY KIEDYŚ ZIMY…

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Jest rok 1978. Od szeregu miesięcy radio i tv podają informację o wysokim stopniu zasilania energii elektrycznej. W konsekwencji w hucie wyłączano niektóre agregaty i ciągi technologiczne. Na początku grudnia pogoda była „normalna”: mały wiatr i deszcz ze śniegiem, temperatura w okolicach zera. W stalowni nie było ograniczeń, ale była dyscyplina oszczędzania energii. W kabinach pieców pracowały klimatyzatory na „pół gwizdka” – co powodowało niezadowolenie wytapiaczy. Zaczęli sami regulować stopień nagrzewania lub chłodzenie kabin i efekt był taki, że uszkodzili klimatyzatory. Decyzja kierownika inżyniera Jana Bielana była zdecydowana: zabrać manipulatory, a elektryk i mechanik codziennie rano ustalają z wytapiaczami stopień nagrzewania kabin.

Służby remontowe korzystając z ograniczenia energii elektrycznej wykonywali remonty średnie pieców i suwnic. Ludzie w systemie czterobrygadowym pracowali normalnie, zgodnie z przypadającym grafikiem. Ale zbliżające się święta i Nowy Rok dla pracujących w systemie jednozmianowym to coroczny konflikt: „ja byłem rok temu, teraz nich inni pracują”, albo „nie mogę przyjść do roboty, bo wyjeżdżam do rodziny”, z kolei inny tłumaczył „jestem wierzącym katolikiem, nie pracuję w święta”. Jest faktem, że zgodnie z kodeksem pracy nikogo nie zmusisz do pracy w dni wolne, a szczególnie w święta.

Osiemnastego grudnia siedziałem w kantorku czekając na zebranie całej mojej 12-osobowej brygady.

- No więc tak – Wierusz, Szozda, Kaczyński, Porębski, Mroczek – idą do kasy po 300 złotych funduszu mistrzowskiego, za to, że w święta będą w robocie na stalowni.

Zrobił się mały szum wśród tych, których nie wymieniłem.

- Ani słowa więcej – to są moje pieniądze, ja decyduję.

Fundusz mistrzowski był metodą, by wesprzeć tych, którzy gotowi byli do pewnego rodzaju poświęceń dla huty, dla siebie, ale i innych.  

Pod koniec grudnia w swoim dzienniku zapisałem: „jak to człowiek nie może przewidzieć nadchodzących wydarzeń. Oto w nocy z 28 na 29 grudnia zmieniła się radykalnie pogoda. Wiał bardzo zimny wiatr, padał deszcz ze śniegiem, który z czasem zamienił się w śnieg.  Rano zasypane były całe Bielany, a śnieg wciąż padał.”

31 grudnia ledwo dojechałem do huty, autobus stanął na Wawrzyszewie nie mogąc pokonać zasp, kierowca nie mógł uruchomić silnika, gdyż paliwo zamarzło. Do stalowni dotarliśmy na piechotę. Na hali pieców pracuje jeden piec elektryczny, w hali zimno jak w „psiarni”, wiatr zawiewa śniegiem, ludzie gromadzą się przy piecach martenowskich. Główne bramy hali otwarte i nie było możliwości ich zamknięcia. Ciekawe, czy kiedykolwiek były zamykane? Podstawione zestawy do odlewania stali – wlewnice były okryte śniegiem. Z czasem śnieg ten topniał, a woda zbierała się we wlewnicy. Identycznie było z podstawionymi gruszkami żużlowymi przy spuście z martenów, śnieg stopniał i w tych gruszkach była woda. Trzeba pamiętać, że kiedy do takiej gruszki spadał z rynny żużel, następował wybuch niczym wybuch granatu. Mistrz Mieczysław Chabrowski alarmuje o sytuacji panującej na stalowni szefa zmiany inż. Bolesława Szumilasa.

- W hali murowania sklepień jest ponad pół metra śniegu, murarze nie wykonują swoich zadań, tylko odgarniają te zaspy, jest potwornie zimno, po hali hulają przeciągi.

Koniec mojej zmiany. Złożyliśmy sobie życzenia noworoczne. Nie ma komunikacji i domu wracam na piechotę. Zima na całego. Jeszcze w połowie grudnia byłem z Władkiem Gorzelakiem na Powązkach po jodłowe choinki, było słonecznie. W domu przygotowanie do kolacji, potem życzenia z dziećmi, oglądanie telewizji. Około godz. 21 od ulicy Duracza słyszymy wołanie o pomoc. Moje okna wychodzą właśnie na tę ulicę, ale zamieć śnieżna uniemożliwienie zobaczenia czegokolwiek. Wyszedłem sprawdzić, co się stało. Okazało się, że to cztery samochody wskutek śnieżycy zderzyły się, ich pasażerowie jechali na zabawę sylwestrową. Dwa auta z pomocą miejscowych ludzi odjechały, a dwa inne czekały na milicję. Wróciłem do domu zmarznięty. Po jakimś czasie odebrałem telefon od dyspozytora huty, że natychmiast mam się stawić w stalowni. Przez moment myślałem, że to żart, a po chwili refleksja – trzeba, to trzeba. I jak zwykle kanapki, jabłka, kawa w termosie. Po dwóch godzina brnięcia w śniegu byłem na stalowni. Na wydziałowej dyspozytorni zgromadziło się całe kierownictwo stalowni. Pomyślałem z gorzką satysfakcją: ja nie baluję, ale też i wy.

Na stalowni awaria. Rozerwało mały rurociąg zasilający chłodzenie kesonów pieców martenowskich, które nie pracują. Bardzo wolno zbiera się poranna zmiana. Decyzją kierownictwa cała załoga będzie uprzątała śnieg w hali, czyściła torowiska i drogi dojazdowe wokół hal. Inżynier Janusz Torbus kierował robotami odśnieżającymi torowiska. Problemem był brak odpowiednich narzędzi, wobec czego ludzie sami jakoś wynajdowali miotły, łopaty, deski do odśnieżania. W narzędziowni były szufle i łopaty przeznaczone dla przygotowywania zestawów odlewniczych. Jako że podlegała mi narzędziownia, wydałem polecenie wydawcy narzędzi oddać cały sprzęt do dyspozycji odśnieżającym. To było najważniejsze – usunąć śnieg i zlodowacenie. Hutnicy wylegli do roboty. Zadyma śnieżna nie miała końca. Temperatura spadła do minus 21 stopni. Śnieg wdzierał się za kołnierz, od czasu do czasu biegliśmy do martenów, aby się ogrzać. Zbierali się przy nich wszyscy uczestnicy odśnieżania: mechanicy, elektrycy, murarze, pracownicy biurowi.

Pomimo tego trudu, humor niektórych nie opuszczał. Gieniu Rzeźnik śpiewał: „chwała panu na wysokości za ten biały puch, bom spragniony wczasów zimowych”, co denerwowało Lendziona, który krzyczał: „- co to pieprzysz?”. Po kilku godzinach przestał padać śnieg. Zrobiło się pięknie, biało, mróz szczypał twarz, świat nad hutą ogarnęła cisza – to było wspaniałe doznanie spokoju.

Do domu wróciłem dopiero 3 stycznia. W mieszkaniu chłodno, poniżej 15 stopni, nikt nie był po zakupy, jedna z córek jest mocno przeziębiona. A na przywitanie moja żona stwierdziła z przekąsem: „tak naprawdę to guzik cię obchodzi rodzina, zostawiłeś nas w najgorszej sytuacji”. Pomyślałem wtedy sobie: „ja to dopiero miałem dobrą sytuację…”.

Tak naprawdę to, co się stało w kraju i za granicą, i jaki to był koszmar, zobaczyłem w telewizji. Po kilku tygodniach wróciliśmy do normalnej pracy: a więc do stopni zasilania, napraw klimatyzatorów i codziennych problemów produkcyjnych.

Wtedy to, w czasie tej zimy przypomniałem sobie inne dwie takie zimy, równie śnieżne i mroźne. Pierwsza to przełom roku 1944 i 1945, a druga to 1960 rok. W Zakopanem w lutym odbywały się Zimowe Mistrzostwa Świata w Narciarstwie Klasycznym z udziałem największych ówczesnych sław sportów zimowych, takich jak choćby Niemiec Helmut Recknagel - skoczek narciarski. Z Warszawy do Krakowa pojechałem pociągiem, z Krakowa zaś do Zakopanego – autobusem PKS, co, jak się okazało, było niewybaczalnym błędem. Tego dnia szalała zamieć śnieżna, było minus 19 stopni. Autobus dobrnął do miejscowości Rdzawka i… koniec jazdy. Na drodze były ponadmetrowe zaspy śniegu, nie uprzątniętego od dwóch dni, albowiem nie mogły dojechać odśnieżarki ani pługi. Na Podhalu było ponad półtora metra śniegu, a w samych Tatrach – ponad trzy metry. To były zimy!





TO BYŁ WSPANIAŁY JUBILEUSZ

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Mnie się wydaje, że to co będę opisywał działo się kilka, no – kilkanaście miesięcy temu. A od tych wydarzeń minęło już 37 lat, bowiem w 1983 roku obchodziliśmy jubileusz 25-lecia funkcjonowania W35 wydziału Stalowni.

Wracam zatem do historii... jest rok 1958. Ten dzień otworzył kartę Stalowni pierwszym spustem z nowouruchomionego elektrycznego pieca łukowego. Wtedy pierwszego wytopu dokonali: I wytapiacz Leon Łosek, mistrz zmianowy Stanisław Królikowski, szef zmiany inżynier Mieczysław Rzucidło, a w hali rozlewania stali do przyjęcia wytopu przygotowywali się: I rozlewacz Damian Załuski, II rozlewacz Stanisław Rejowski pod nadzorem mistrza Mieczysława Obary. I choć tak naprawdę pierwszym wytopem był wytop próbny, który odbył sie kilkanaście godzin wcześniej na zmianie nocnej, liczy się jednak ten dokonany 3 października 1958 roku.

W sobotę 8 października 1983 roku w ośrodku wczasowym naszej huty w Jadwisinie odbyło się okolicznościowe spotkanie dyrekcji z pracownikami, którzy w Stalowni przepracowali od pierwszego wytopu, tj. 25 lat. Po oficjalnych mowach i wręczeniu medali jubilaci i goście spotkali się przy poczęstunku. Wśród wyróżnionych pracowników byli:

- Damian Załuski – podjął pracę w Stalowni Huty Batory w roku 1954. Był tam przez kilka lat rozlewaczem. Był absolwentem szkoły Przysposobienia Przemysłowego w Będzinie. W warszawskiej Stalowni pracował od 1958 jako I rozlewacz – odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.
- Stefan Szerszeń – w Stalowni od 1 października 1958 na stanowisku oczyszczania wlewków – odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

- Kazimierz Kowalczyk – elektromonter Utrzymania Ruchu, pracę rozpoczął w Zjednoczeniu Instalacji Elektrycznych jako instalator, w Stalowni Huty Warszawa od samego początku, tj. od 1958 roku jako elektryk – odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

- Zygmunt Falaciński –  w Hucie Warszawa pracuje od 1956 roku, początkowo jako rozlewacz w hali odlewania staliwa. W lipcu 1958 przeszedł do Stalowni na stanowisko rozlewacza – odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi oraz odznaką Zasłużony Pracownik Huty Warszawa.

- Stanisław Rejowski – mistrz osprzętu technologicznego w hutnictwie od 1955 roku, początkowo w Hucie Dzierżyński, gdzie pracował jako ładowacz wsadu, następnie żużlowy, kanałowy, do rozlewacza stali. W Stalowni naszej huty od 1958 jako III rozlewacz – odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, odznaką Zasłużony Pracownik Huty Warszawa.

- Tadeusz Klimaszewski – w Stalowni od kwietnia 1958 roku jako brygadzista elektryk UR. Racjonalizator odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, otrzymał odznakę Zasłużony dla Wynalazczości i Racjonalizacji.

- Kazimierz Zakrzewski – rozpoczął pracę w Przedsiębiorstwie Budowy Huty Warszawa w roku. W 1958 roku po odbyciu służby wojskowej powrócił do Stalowni, gdzie pracował jako lejowy, potem ustawiacz wlewnic, kanałowy – odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Odznaką Zasłużony Pracownik Huty Warszawa.

- Roman Kwiatkowski – brygadzista hali przygotowania zestawów, pracował w Stalowni od 1958 roku jako suwnicowy – odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, odznaką Zasłużony Pracownik Huty Warszawa.

- Janina Szadkowska – w Hucie Warszawa pracowała od 5 maja 1958 roku u Głównego Dyspozytora w okresie budowy huty, a po 5 miesiącach w Stalowni na stanowisku planisty-ekonomisty. Odznaczona Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi oraz Złotą Honorową Odznaką za Zasługi dla m. st. Warszawy.

- mgr inż. Zbigniew Sidor – przeniesiony z Huty Baildon do odlewni Huty Warszawa w lipcu 1957 na stanowisko mistrza zmianowego. 1 września 1958 roku został głównym stalownikiem wydziału Stalowni – odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

- Wiesław Mazurek – swoją drogę zawodową rozpoczął w Warszawskich Zakładach Sprzętu Komunikacyjnego w Łomiankach w roku 1955 po ukończeniu szkoły zawodowej. W sierpniu 1958 roku przyjęty został do pracy w Utrzymaniu Ruchu Stalowni jako ślusarz. W roku 1962 awansował na stanowisko brygadzisty utrzymania ruchu. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.

- Mieczysław Obara – pracę w hutnictwie rozpoczął po ukończeniu Liceum Mechanicznego w roku 1952 w Hucie Batory. W Stalowni Huty Warszawa prace rozpoczął 9 sierpnia 1958 roku na stanowisku kierownika oddziału przygotowań zestawów. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, odznaką Zasłużony Pracownik Huty Warszawa.

- Eugeniusz Kowalewski – w Stalowni od maja 1958 roku, ukończył szkołę przyzakładową przy Hucie Warszawa jako technik-elektryk; racjonalizator, dwukrotny zdobywca tytułu „Mistrza Techniki”. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, odznaką Zasłużonego Racjonalizatora Produkcji. Jak mówił z przekąsem: „byłem przy narodzinach Stalowni – było czysto i wesoło”.

- Janusz Balik – był „pierwszym z pierwszych” – drogę zawodową rozpoczął w latach 50. w Hucie Baildon, skąd służbowo przeniesiony został do Huty Warszawa. Przed pierwszym warszawskim wytopem odbył 6-tygodniową praktykę w stalowni w Zaporożu w ZSRR. W stalownictwie przeszedł wszystkie ważne etapy – był I wytapiaczem, brygadzistą, mistrzem pieców elektrycznych. Ceniony racjonalizator. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

- Henryk Zajczewski - pracę w hutnictwie rozpoczął w Hucie Baildon w Katowicach w 1952 roku. Od sierpnia 1958 roku pracował na W35 jako brygadzista, ustawiacz wlewnic na hali lejniczej. Odznaczony Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, odznaką Zasłużony Pracownik Huty Warszawa.

- Leon Łosek – najważniejszy, bo pierwszy wytapiacz historycznego spustu, nie doczekał jubileuszu 25-lecia, jak również wielu innych wspaniałych stalowników.

 

Niemniej na tym uroczystym spotkaniu w Jadwisinie byli pracowników Stalowni – fachowcy różnych specjalności, mający przepracowane po 10, 15, 20 lat. Wszystkich ich połączył etos pracy warszawskich hutników. W tamtych latach bycie hutnikiem Huty Warszawa było powodem do dumy.

                 WIESŁAW MAZUREK       MIECZYSŁAW OBARA         HENRYK ZAJCZEWSKI

        JANUSZ BALIK

EUGENIUSZ KOWALEWSKI

JANINA SZADKOWSKA        INŻ. ZBIGNIEW SYDOR

LEON ŁOSEK

ZYGMUNT FALACIŃSKI

                KAZIMIERZ KOWALCZYK     STEFAN SZERSZEŃ          DAMIAN ZAŁUSKI



STALOWNIK - MISTRZ JÓZEF KRÓLIKOWSKI

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

W pierwszych latach produkcji w Stalowni występującą bardzo dużą awaryjność urządzeń hutniczych: pieców, suwnic, tłumaczono, że to są prototypy, a więc urządzenia jeszcze niedopracowane. Awaryjność ta odbijała się na ciągłości pracy powodując liczne przestoje, w następstwie czego dochodziło do konfliktów między wytapiaczami a służbami utrzymania ruchu.

Na naradzie produkcyjnej mistrz Józef Królikowski poddał ostrej krytyce działania kierownictwa służby utrzymania ruchu w Stalowni, mówiąc, że zła praca stalowników, a co za tym idzie – niższe ich uposażenie, jest powodowane nieumiejętnością opanowania przez odpowiednie służby UR nowych maszyn i urządzeń.

Krytyka przyniosła zamierzony przez Królikowskiego efekt. Następowała coraz mniejsza awaryjność pieców i urządzeń okołostalowniczych. Mistrz prowadził dwie brygady pieców elektrycznych – Jerzego Zaręby i Henryka Świra. W pierwszym półroczu 1964 roku  osiągnął z nimi najlepszy wynik w trafionych wytopach, a za tym szły wysokie premie dla wytapiaczy.

Mistrz Józef Królikowski w 1952 roku ukończył Technikum Hutniczo-Górniczego w Dąbrowie Górniczej. Zgodnie z nakazem pracy skierowany został na staż do Huty Stalowa Wola. Wtedy był taki system, że rozpoczynający pracę nowy fachowiec odbywał miesięczne praktyki we wszystkich oddziałach huty. W Stalowej Woli pracował do 1958 roku będąc początkowo pomocnikiem mistrza, technologiem wydziałowym i mistrzem wytapiaczy.

We wrześniu tego roku otrzymał propozycję przejście na Stalownię do Huty Warszawa. Jak mówił – odpowiadało mu to, bowiem żona była warszawianka.

Jak sam o tym opowiadał:

„- Kiedy przyjechałem do huty, w Stalowni dokonywano montowania konstrukcji pieców, potem był rozruch i pierwszy spust. Dla tych, którzy przy nim pracowali, było to duże obciążenie, gdyż było wielu obserwatorów. Przydzielono mi dwie brygady obsługi pieców, gdyż – jak mi powiedziano – inni sobie nie poradzą. To prawda, początki pracy z tymi załogami nie układały się najlepiej. Było spotkanie obu załóg i postanowiłem: rzetelna praca lub jutro do kadr. Innego rozwiązania nie widziałem. Te zespoły powstały z ludzi przypadkowych, ze starego hutnictwa miałem co najwyżej po jednym w brygadzie, i to od nich ci „zieloni” uczyli się fachu. W naszej pracy chodziło o to, by każdy wytop był trafiony zgodnie z procedurą. Nie pozwalałem na wykonywanie jakichkolwiek innych czynności technologicznych przed analizą laboratoryjną. Dopiero wtedy było wiadomo, czego dodać do wsadu, dlatego nie spieszyłem się, do wszystkiego podchodziłem ze spokojem. Mistrz musi pomagać wytapiaczom, a nie być tylko ich dyrygentem. Szefem zmiany był inżynier Rzucidło, który miał podobny sposób pracy, jak mój. Być może w starym hutnictwie nawykliśmy do spokoju i dyscypliny technologicznej. Mam swoją satysfakcję: prowadziłem pierwszy wytop w Hucie Warszawa. Z uwagi na presję niewielu chętnych ten wytop chciało ze mną robić, i choć z wielkim oporem, pod moim kierownictwem na piecu elektrycznym nr 1 dokonaliśmy wytopu stali łożyskowej. No cóż, każdy ma swoje metody pracy. Powiem więcej: efekty niewłaściwie wykonanej pracy wytapiaczy leżały potem w hali stryppera w postaci bardzo kosztownego złomu.”





10 MILIONÓW TON STALI

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

Pewnej niedzieli listopadowego dnia zadzwonił telefon.

- Halo, czy to reda… – nie dokończył, bo przerwałem brutalnie.

- Sie nie denerwuj, to ja, Bogdan.

- Nawet w niedzielę nie mam spokoju, co jest?

- Bądź wcześnie rano na dwójce, więcej nie powiem.

Bogdan jest pierwszym wytapiaczem, coś musi być na rzeczy, że dzwoni.

Czasami robili mi kawały. Telefonowali w nocy, czasem były to śmiechy, głupie żarty. Na dyspozytorni w stalowni zbierało się kilku głupców robiących sobie dowcipy, ciekawe, że tylko w nocy.

Jest poniedziałek 26 listopada 1979 roku. Jestem w stalowni, nocna zmiana dokonuje spustu. Po kilkunastu minutach przychodzi dzienna zmiana – dziwna zmiana. Jest Bogdan Jaworski, mistrz Bolesław Szumilas. Bogdan oznajmia mi, że to dziesięciomilionowa tona stali!

- Stachu to jest jedyny wytop do opisania. Patrz, chłopcy ze wszystkich brygad: Rysiek Janiszewski – to on był „trzeciakiem” przy pierwszym spuście w 1958 roku, wtedy „pierwszym” był Leon Łosek, a mistrzem Królikowski, i te chłopaki: Tadek Biernacki, Witek Jagiełło, Jasiek Więckowski.

- Ma być łożyskowa – opisz to.

To chłopaki ze wszystkich zmian. Tak szefostwo postanowiło.

Ile ja tych wytopów opisywałem? Począwszy od przygotowania w hali zestaw wlewnic, naprawę kadzi, potem odlewania próżniowego. przygotowania butli tlenowych do odpalania „sopli” przy otworze kadzi, gdzie leci stal do syfonu.

Wszystkie te stanowiska były już przygotowane. Pewnie obawiano się, że w czasie transportu wlewnic, po tych nierównych torowiskach, mogłyby się one poprzestawiać.

Ruch wokół pieca. Po wsadzie każdy z wytapiaczy zajmuje się przypisanymi obowiązkami, nikt nikogo nie ponagla. Ale jakoś wszyscy są milczący. Chciałem porozmawiać z mistrzem Szumilasem, odmówił – nie teraz. Co chwilę rozmawia przez telefon. Po roztopie pobrano do analizy stal. Po godzinie następna analiza. Mistrz mówi do Bogdana: to H17. Wydaje polecenie uzupełnienia żelazostopów.

Zgromadziło się przed piecem sporo technologów. Szef wyjaśnia: przekroczenie planu wytopów pozwoliło wyliczyć, że ten wytop na elektryku będzie 10-milionową toną stali w warszawskiej stalowni. To sukces załogi. Oznacza to przekroczenie zdolności projektowej stalowni. A co za tym idzie – spłacono pożyczki na jej budowę i modernizację.

Wytop trwał 4 godziny 14 minut – czas ten odnotował dyspozytor w stalowni. A załoga, jak zwykle po spuście dokonuje wsadu, porządkuje teren wokół pieca: wymiana żużlownicy, zatykanie otworu spustowego… Było normalnie, ale jakoś inaczej. Nawet nie wiem, czy była „feta”, ale pewnie szef premie wyznaczył. Kiedy będzie następne 10 milionów ton?




DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Tego dnia wszystkie piece pracowały normalnie. Na piecu nr 4 dokonano spustu stali i natychmiast dokonano wsadu, po chwili dał się słyszeć huk pracujących elektrod. Niby wszystko szło jak co dzień – wytapiacz Lilworowski pojechał taczką po żelazostopy, wracając zauważył, że od spodu czerwieni się pancerz trzonu pieca. Lada moment może nastąpić przepalenie i stal runie na dół pod piec niszcząc wszystko i powodując milionowe straty. Postój pieca to co najmniej kilka dni. W piecu złom jest już roztopiony, trzeba stal świeżyć, po analizie uzupełnić żelazostopy, dodać odpowiednią ilość manganu, chromu, czy też innych dodatków, aby otrzymać zgodną z normą zamówioną stal. Potrzebny jest czas na dokończenie tego wytopu. Obserwowana wanna pieca na coraz większej powierzchni staje się czerwona. Ogłoszono alarm dla dozoru wyższego i niższego. Ludzie zastanawiają się, co może się stać, jakie skutki nastąpią, jeśli płynna stal przepali pancerz i wyleje się 60 ton stali pod piec niszcząc urządzenia energetyczne, mechaniczne. Ta płynna stal zaleje i zespawa wszystko, co będzie stało na jej drodze…

Kierownik zmiany inżynier Peter Fordosz – Węgier z pochodzenia, natychmiast przerywa proces topienia i dokonuje awaryjnego spustu stali. Już w tym momencie są straty: wykorzystany zestaw lejniczy planowany był dla innego spustu. W trzonie pieca pozostały resztki metalu, który musi być usunięty. Po spuście, kiedy wyjechano wanną pieca, wytapiacze i dozór zobaczyli na łuku trzonu wypaloną dziurę aż do pancerza. Konsternacja ogarnęła wszystkich: kierownika zmiany i wytapiaczy. Nastąpiła przerwa. Piec jest nagrzany, kompletnie nic nie można zrobić w takiej temperaturze. Jak to się stało? Który z wytapiaczy dokonywał oględzin? Kto zawinił?

Szef wydziału magister inżynier Józef Wocial skraca operatywkę, pozostawiając kierowników oddziału, od których zależy szybkość wykonania remontu: inżynierów Adama Żebraka, Grzegorza Franczyka, Stanisława Szkutnika – speca od technicznej wymurówki pieców, kierownika oddziału elektrycznego Eugeniusza Kowalewskiego. „Remont jest duży, awaria nastąpiła 20 grudnia, a piec musi ruszyć 24 grudnia” – przekazał inżynier Wocial słowa dyrektora Żurka.

Po kilku godzinach studzenia wnętrza pieca sprężonym powietrzem (technologia nie dopuszcza wody), przy specjalnych osłonach azbestowych wytapiacze i murarze usiłują demontować wannę, czyli oddzielić pancerz od trzonu, odstawić wannę na stanowisko remontowe, które znajduje się na końcu hali przygotowywania wsadu. Tu, na przedłużeniu hali stalowni, było miejsce dla wyburzania sklepień bezpośrednio do wagonu „radwan” oraz stanowiska dla wymurowań dzielonych wanien pieców elektrycznych.

W międzyczasie brygada murarzy pracuje na trzonie pieca usuwając zniszczone cegły, zastygły metal, czyli skrzepy, które zalały najmniejsze szczeliny w trzonie. Praca mozolna, gorąco, nie ma czym oddychać, pot leci po każdym milimetrze ciała. Dozór pilnuje pracy, wszyscy wiedzą, jak bardzo jest ciężko. Ani chwili przerwy – jedna brygada pracuje przez pół godziny, inna odpoczywa i tak przez całe 24 godziny.

Już następnego dnia trzon pieca był na tyle oczyszczony, że murarze zasypywali szczeliny dolomitem, następnie podłączono ubijaki do sprężonego powietrza. Teraz na trzon murarz rzucał masę dolomitowa zmieszaną z innymi materiałami ogniotrwałymi i trwało ubijanie, to rytmiczne bicie tworzyło bardzo trwałą nawierzchnię. Zostały 3 dni. Inżynier Szkutnik już widzi zmęczenie pracowników i sygnalizuje to szefowi Wocialowi. Interweniuje u szefa wydziału remontowo-budowlanego, prosząc o pomoc. Ten mu odmawia. Jest zagrożenia, że remont nie będzie wykonany.

O czternastej odprawa. Inżynier Szkutnik zwraca się do tych, którzy kończą zmianę: „–  Już nieraz dawaliście wyraz dobrej roboty, zaangażowania, wiem, że to święta, że żony czekają, dzieci i w domu robota, a może jeszcze który nie ma choinki…” – mówi przytłumionym głosem. „Proszę, zostańcie, chociaż kilka godzin.”

Mistrz Jan Dolmitrz mówi coś do brygadzisty Mieczysława Kaczmarskiego. Wcześniej bywało, że Mietek zastępował mistrza, to znakomity fachowiec, w warszawskiej stalowni pracuje już 18 lat.

„– No, trzeba zostać i już. Wszyscy, panie kierowniku? Co?” – pyta, ale patrzy na ludzi. Oni przytakują, kiwają głowami, choć są zmęczeni. Ktoś mówi: „– Chłopy, idziemy do stołówki i wracamy do roboty.”

Brygada w składzie Mieczysław Kaczmarski, Józef Sobieszyński, Józef Kępkiewicz, Czesław Barczyński, Bogusław Więckowski, Waldemar Więckowski, Jerzy Bartosiewicz, Jan Dziekański przepracowała jeszcze jedną zmianę, a przecież jutro zaczynają pracę od 6 rano.

Remonty pieca są co dwa tygodnie, ale wymiany trzonu dokonuje się rzadko. Do każdego remontu zabezpieczane są części zamienne i przygotowywane brygady robocze: murarzy, hydraulików, mechaników, elektryków – w sumie to dziesiątki specjalistów. Natomiast remonty pieców martenowskich dokonują wyspecjalizowane firmy ze Śląska.

22 grudnia wanna była naprawiona i można było murować. Kilku pracowników z wydziału W05 zaczęło układać cegły, gdy nagle odwołano ich do naprawy sklepienia pieca martenowskiego, albowiem zerwało się to sklepienie. Wobec tego przesunięto brygadę Wiesława Kaczyńskiego i pod jego nadzorem murowano pancerz pieca. W tej brygadzie byli: Jarosław Iżykiewicz, Seweryn Dolak, Jan Konopka, Adam Mamaj, Eugeniusz Sucharski, Henryk Tchórz. Każda cegła przechodzi przez ludzkie ręce, jest dokładnie oglądana, a tych cegieł na trzonie i wannie jest 90 ton, musi je ułożyć w ciągu 2 zmian kilku murarzy. Tu nie tylko palce drętwieją, pot leje się po grzbiecie, wykonywane są setki skłonów przy podnoszeniu cegieł.

Ucichły młoty ubijaki, do pracy przystąpili hydraulicy, mechanicy i elektrycy. Kilka godzin później kierownik zmiany inż. Janusz Torbus wydał polecenie pierwszemu wytapiaczowi Armandowi Siudei uporządkowanie terenu wokół pieca i przygotowanie stanowiska do wsadu. Była wtedy godzina 3:10 nad ranem.  

Jest 23 grudnia. Zmianę ma mistrz brygady murarskiej Władysław Bździon. Z pieca elektrycznego nr 3 dokonano spustu i piec wyłączono z produkcji. Władysław dostał polecenie przygotować piec do szybkiego remontu. Nie mógł zrozumieć, kto taki „numer” wymyślił – jeden remont ledwie zakończony, a już drugi czas zaczynać… Wykonał telefon do inżyniera Szkutnika, ale ten potwierdza: „przystąpić do przeprowadzenia remontu”. Brygada murarska w składzie: Zygmunt Choroś, Jan Guba, Stanisław Jaroszek, Michał Królak, Stanisław Krawczyk, Janusz Sikora przygotowuje stanowiska robocze i gromadzi niezbędne materiały. Franek Skoczek „Bebech” – tak go nazywali koledzy – miał dowozić wózkiem akumulatorowym materiały z magazynu, polecenia nie wykonał, bo akumulator był rozładowany. Główny dyspozytor – Feliks Jancewicz – upoważnił mistrza Bździna, by z bazy transportu samochodowego wypożyczył sprawny wózek akumulatorowy. Pozostała brygada usunęła wannę od trzonu, wykorzystując sprzyjające warunki, albowiem trzon stygł, a druga wanna była już wymurowana, co było ogromną oszczędnością czasu.

Tego dnia kierownikiem remontu był Eugeniusz Kowalewski, ma do zrealizowania proste zadanie – dokonać remontu tak szybko, by ludzie zatrudnieni przy nim byli w domach przed ukazaniem się pierwszej gwiazdki. Pomagała im brygada murarzy z warszawskiego Hutniczego Przedsiębiorstwa Remontowego. Brygady utrzymania ruchu ze stalowni kierowane przez Zygmunta Gębskiego, Stanisława Czajkowskiego, Jana Mościckiego, Tadeusza Klimaszewskiego, Pawła Zmitrowicza wykonują zadania bezbłędnie. Zazębiają się dziesiątki nieprzewidzialnych spraw. Tutaj, w tej gorączce, wychodzi zmysł organizatorski, szybkość i trafność podejmowania decyzji oraz określonych operacji montażowych. Być może ten świąteczny czas tak mobilizował ludzi. Około jedenastej było wiadomo, że czas remontu będzie rewelacyjny.

Nie czekając końca remontu technolodzy przygotowali się już do skręcania elektrod, wymiany koryt sprzed okna wsadowego, przygotowania starych beczek stawianych przez wytapiaczy na trzon, a które spełniać będą rolę amortyzatorów przy wsadzie. Uderzenie 60 ton żelastwa na trzon mogłoby uszkodzić cegły. Paweł Zmitrowicz kończy montowanie kesonów, sprawdzając obieg wody. Mechanicy kończą okapy odpylania. Coraz częściej ludzie patrzą na zegarki. W końcu suwnica transportuje ogromne sklepienie nad wannę, które mechanicy szybko montują, potem wytapiacze wymieniają dwie elektrody. Jest już 14:40, jakby niepokój…

Jest 16:15 – elektroda dotknęła złomu w piecu, rozpoczęła się kanonada, topienie, i jest coś zadziwiającego… nikt się nie cieszy, nikt się nie śpieszy, ba, kilku murarzy i mechaników usiadło przed pomieszczeniem wydawania wody i mleka, rozmawiali. O czym? – nie wiem. Potem dyrektor Korzeniowski dziękował, ściskał ręce…

To wszystko. Tylko jakoś ludzie wolno idą do szatni, jakby czuli ogromny ciężar na sobie.

Tego dnia w warszawskich rodzinach hutniczych zapaliły się światełka na choinkach. Jedni usiedli do stołu, jeszcze inni pracowali na zmianie. Lecz byli i tacy, którzy ledwo przekroczyli próg domu położyli się do łóżka, by spać, bo następnego dnia o szóstej rano powinni być na stanowiskach pracy.




BYŁA TAKA WIGILIA W STALOWNI HUTY WARSZAWA

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Moim towarzyszom pracy ze Stalowni w warszawskiej hucie, których już nie ma pośród nas, dedykuję wspomnienia i pieśń Zbigniewa Preisnera w wykonaniu Beaty Rybotyckiej „Kolęda dla nieobecnych”

       „…Nieobecnych pojawią się cienie.
      Uwierzymy kolejny raz,
      W jeszcze jedno Boże Narodzenie.
      I choć przygasł świąteczny gwar,
      Bo zabrakło znów czyjegoś głosu,
      Przyjdź tu do nas i z nami trwaj…”
 

Początek lat sześćdziesiątych. Tydzień przed świętami kierownik utrzymania ruchu Stalowni inżynier Kosterkiewicz rano, na odprawie w warsztacie utrzymania ruchu, oświadczył, że w święta Bożego Narodzenia pracujemy w normalnym, trzyzmianowym trybie. I nie ma dyskusji! Inżynier Ziółkowski przypomniał wszystkim o dyscyplinie i o tym, jak zmiany pracują w święta. Zmiana druga, ta od 14:00 do 22:00 była najpodlejsza, chłopcy się buntowali: jak to, Wigilia w robocie?

Ziółkowski powiedział dobitnie:

- Pawlikowski, brygada bez szemrania pracuje, zrozumiano?

Oznajmiłem to w domu, żona i teściowa nie mogły pojąć, że w takie święto idzie się do roboty. Choinka ubrana, moja córeczka Lucynka zauroczona, czeka na pierwszą gwiazdkę. Było mi smutno, to przecież święta rodzinne.

Nadeszła Wigilia. Kilka minut po trzynastej wychodzę z domu przy ul. Rajszewskiej na Marymoncie, idę Podleśną do Marymonckiej i tramwajem 28 jadę do Młocin, dalej piechotą aż do małej bramy przy straży pożarnej. Jest 14:00 – na warsztacie markotno, nikt się nie odzywa – mistrz Królikowski prowadzi odprawę, upomina o konieczności przestrzegania zasad bhp. Brygada rozchodzi się w milczeniu do kontroli wszystkich urządzeń mechanicznych pracujących na suwnicach, piecach elektrycznych i innych. Spawacz Benek ma spawać ogniwa łańcuchowe. Na hali cisza, przy martenach nie ma prawie nikogo, co prawda są jeszcze w budowie. Tylko „mruczy” piec elektryczny, czasami wydając sygnał gwizdowy. Suwnice w hali złomu pracują, słychać spadający złom rozładowywany z wagonów do koryt wsadowych.

Po jakimś czasie brygada wróciła do warsztatu meldując, że wszystko gra. Zadowolony postanowiłem „odpuścić” brudną robotę. Chłopcy – Jasiu Buczyński, Staś Zawada, Janek Bernart, Janek Sadurski, Paweł Zmitrowicz, Lucek Bieńkowski, Zygmunt Gębski zebrali się w hali koło pieca, gdzie przy kabinie stała choinka – któryś z wytapiaczy ściął ją przy kafarze, wokół którego rósł mały, świerkowy zagajnik. Rozmowa toczyła się wokół świąt Bożego Narodzenia, ale nie obyło się też bez opowiadania kawałów. Ruch pracy był w zasadzie normalny, mistrz Królikowski obchodził teren, sprawdzając, czy jest wszystko w porządku.

W hali lejniczej podstawiono zestaw do odlewania. Wytapiacze: Jerzy Zaręba, Jan Talarek, Witek Lostek  podśpiewując kolędy, pracowali normalnie. Pobierali płynną stal do analizy, potem do podstawionej kadzi wrzucali dodatki stopowe. Mietek Chabrowski zameldował gotowość odlewania stali do zestawu lejniczego. Po kilku minutach – spust. Ten wytop trwał nietypowo długo. Wytapiacze przygotowują się do nowego zasadzenia pieca...

Naszą bezczynność przerwała... awaria. Na suwnicy 74 została zerwana lina o średnicy 16 milimetrów od elektromagnesu, co spowodowało również zerwanie zasilającego kabla elektrycznego. Ta suwnica ładowała złom do kosza wsadowego. Sygnał o awarii wzywa nas. Suwnicowy nie potrafi wyjaśnić, jak to się stało. Zapasowej liny nie ma w podręcznym magazynku. Mistrz Królikowski alarmuje dyspozytora. Ten informuje, że lina jest w magazynie głównym, który jest nieczynny. Jest już po dwudziestej. Sprowadzają magazyniera, który linę wydaje, a brygada przywozi ją na stanowisko remontowe. Wszyscy zapomnieli o czasie... nawet nie jedliśmy kolacji. Kiedy zmiana popołudniowa wychodziła do domu, my razem z elektrykami kończyliśmy olinowanie suwnicy. Moja brygada powinna już zakończyć pracę, ale nie było na to szans, gdyż w brygadzie nocnej był tylko hydraulik i dwóch mechaników, którzy sami nie byliby w stanie dokonać naprawy tej awarii. Wspólnie udało nam się suwnicę naprawić, ale wtedy okazało się, że nie ma suwnicowego, który powinien sprawdzić prawidłowe działanie nowego olinowania... Znowu przestój, nerwowość, poszukiwania suwnicowego. Było już po północy, mistrz Tadeusz Chuć wściekły, bo trzeba kosz ładować, a tu nie ma komu i czym, bo suwnica nie sprawdzona.

Dopiero po drugiej w nocy definitywnie zakończono usuwanie awarii. Suwnica ruszyła. Zmęczeni siedzieliśmy w warsztacie milcząc. Nagle odezwał się Paweł Zmitrowicz – był repatriantem z Rosji, kilkanaście miesięcy wcześniej powrócił z rodziną do Polski:

- Nu, uże charaszo, eta w Rasiji niet takowo prazdnika, tam rabota, rabota, a etot prazdnik agromnyj... – nie dokończył, jak koledzy „wsiedli” na niego. Interwencja i spokój.

Nocna zmiana dobiega końca. Dzienną przejmuje mistrz Romuald Wasilewski, odzywając się zgryźliwie:

- Jak, Stachu, kolacja wigilijna była wesoła?

Nie odezwałem się, ale za to Jasiu Bernart posłał mu odpowiednią „wiązankę”. Jasiu był najstarszym i jak by co – miał do tego prawo.

 

Po dwóch zmianach wróciłem do domu. Żona unika mojego wzroku – ani słowa na powitanie. Teściowa już w kościele. Byłem tak zmęczony, że padłem na łóżko w ubraniu. Obudziłem się przed dwunastą.

- Kasieńko przygotuj kanapki, idę do pracy. Nie wiem kiedy... – żonie zatrzęsła się broda. Będzie płakać?

- Ani słowa!!! – krzyknęła.

Pomyślałem – lepiej się wynosić. A najgorsze ma nastąpić za tydzień, bo wtedy będę miał nocną zmianę, a to przecież Sylwester i Nowy Rok. Nie było łatwo, ani lekko. Ot, taka to była moja Wigilia w stalowni. Chociaż to było tak dawno, to pamiętam każdy szczegół, pamiętam moich kolegów – tych towarzyszy pracy.

 

Piszę te słowa ze wzruszeniem, albowiem w tamtą noc w stalowni stało się coś niebywałego dla młodego człowieka – te przeżycia, te oddziaływania na otoczenia, pomoc towarzyszowi pracy, wspólnota idei, szacunek dla tak ciężkiej roboty i to, żeby nie zawieść innych, ukształtowały mój etos robotnika, moją życiową postawę na przyszłość.

Wielu kolegów z tego opowiadania już między nami nie ma, jak w piosence – „pozostały cienie”.

Zaraz przyjdą święta, a przy stole znów zabraknie ukochanej osoby.

 

RADOSNYCH ŚWIĄT!




NIEŁATWE FREZOWANIE

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski


Przed czadnicami, skręcając w prawo i idąc wzdłuż stalowni – po lewej stronie znajdowała się hala gabarytów, po prawej magazyny żelazostopów, a nieco za halą gabarytów, jakby jej przedłużeniem, była hala magazynowania wlewków.

W hali gabarytów było stanowisko oczyszczania wlewnic oraz ich naprawy za pomocą specjalnego pistoletu o specjalnych nabojach. Jeśli była wlewnica pęknięta to stosowano „zakładkę” stalową z blachy 8 milimetrów dopasowanej do obwodu wlewnicy i wtedy operator strzelał tymi nabojami przez tę blachę do wlewnicy na głębokość 30 milimetrów. Metoda ta zdawała egzamin. Drugie stanowisko było dla oczyszczania wlewków z powierzchniowych wad,  takich jak „bule”, krzemionka, głębokie zarysy. Tu pracował Stefan Szerszeń. W bardzo trudnych warunkach opalał przy pomocy aparatu tlenowo-acetylenowego powierzchnię wybrakowanych wlewków. Była to praca szalenie ciężka, wymagająca czujności przed oparzeniem siebie i innych.

W hali magazynowania wlewków stała olbrzymia frezarka, na której oczyszczano powierzchnię wlewków poprzez ich frezowanie. Te frezowane wlewki przygotowywane były na eksport lub na specjalne zamówienia. Tutaj szefem był Jurek Naduk.

 

Chcę wprowadzić czytelnika w topografię tego zakątka stalowni, albowiem były tu ważne wydarzenia pod koniec lat sześćdziesiątych. W ramach poprawy jakości stali zakupiono potężną frezarkę czterowrzecionową do oczyszczania powierzchniowego wlewków. Firma „Poręba” dostarczyła maszynę w częściach: korpus, wrzeciona, głowice, silniki, łoże – w końcu pracownicy głównego mechanika zaczęli montaż od podstaw i wykopali w odpowiednim miejscu hali dół pod fundament. Po kilku dniach Kamiński, Wielondek, Glinka, Materak przez kilka tygodni zmontowali frezarkę. Próba na sucho powiodła się. W tym czasie suwnicowym na gabarytach był Jerzy Grzymkowski – montując tak precyzyjne urządzenia suwnicowy musiał z niezwykłą uwagą sterować suwnicą. A tak na marginesie, na wydarzeniach dziejących się w tej hali powstał scenariusz filmu „Prawda w oczy”. A było to tak…

W środę frezer Jaszczak zamontował noże do czterech głowic frezarki; dwie głowice pracowały prostopadle do wlewka, po jednej głowicy obrabiać miały boczne ścianki wlewka. Trzytonowy wlewek był umocowany specjalnymi jarzmami do łoża frezarki. Suwnica odjechała nieco dalej, tylko na haku zawiesia dyndały. Jeden z pracowników Jarosz miał przygotować następny wlewek do frezowania. Zawiesia łańcuchowe podsadził pod wlewek i dal znak suwnicowemu, by nieco uniósł ciężar... Nagle ogniwo łańcucha pękło uderzając Jarosza, który spadł nieprzytomny z wagonu. Krew... Wypadek! Naduk wzywa pogotowie i zawiadamia dział BHP, a więc czynności powypadkowe. Frezarka nieczynna. Trwa dochodzenie.

Po miesiącu Naduk wznowił frezowanie. Z czasem  zorientował się, że nie ma noży do frezarki, stare się zużyły, a nikt nie pomyślał, by zamówić nowe. Robota stoi. Jakieś fatum?

–  Panie Stanisławie, co jest z tymi nożami – dzwoni do mnie z pretensją szef wydziału Wocial.  –  Zawalił pan całą sprawę, jest u mnie Naduk, proszę przyjść i wyjaśnić to wszystko.

Obrona moja była krótka. Nikt mnie nie powiadomił o braku noży do frezarki. Mnie, jako odpowiedzialnemu za narzędziownię, nikt nie zgłaszał zapotrzebowania na taki asortyment. Musiała być niesamowita awantura, bo po godzinie Jurek Abramowski, szef gospodarki narzędziami, prosił, bym szybko do niego przyszedł. Zabrałem ze sobą jeden, już zniszczony nóż, wymiar to 25x25x120 mm. Zaopatrzenie stanęło na głowie i po tygodniu przesyłka dotarła do huty, tyle że w ilościach przekraczających możliwości składowania ich na magazynie głównym. Telefonuje pani Ludwicka – magazynierka narzędzi:

– Zabierajcie te nieszczęsne noże! Cała komórka przyjęć jest nimi zawalona, a ja ich do magazynu nie wezmę.

Przyjechałem wózkiem akumulatorowym. Marek Łuszczyński, brygadzista z komórki przyjęć, z daleka już krzyczy:

– Bierz windziarza i wyiwaniaj mi z nimi z magazynu. Ja tu muszę mieć miejsce na inne dostawy.

Zużyte noże częściowo dawały się regenerować, ale Naduk wypisał kwit zużycia na całość, tj. 500 sztuk. Zakwestionował to Regulski, który był inspektorem głównego mechanika odnośnie narzędzi. Ustalono, że całość pobranych narzędzi będzie wydawana z wypożyczalni jedynie po oddaniu zużytych noży. Oczywiście miałem roboty „po uszy”. Zbuntowałem się, odmówiłem tej pracy. Była to czasochłonna robota papierkowa, której nie lubiłem, wolałem zajmować się brygadą.

Jakby tego było mało, to jeszcze przysłano mi kontrolę z „watykanu”, z działu rozliczeń materiałowych. Naturalnie „wykryto” nieszczęsne złe gospodarowanie materiałami i narzędziami. W efekcie otrzymałem naganę z wpisaniem do akt personalnych. Moje wyjaśnienia odrzucono. Nikt się za mną z kierownictwa wydziału nie ujął. I to mnie przekonało, że przepaść dzieląca człowieka z wydziału produkcyjnego od urzędnika z „watykanu” jest głęboka i niewytłumaczalna. W „watykanie” uważali siebie za coś lepszego,  ważniejszego – dlatego z taką niechęcią tam chodziłem.

Po iluś rozmowach przekonałem szefa – inż. Wociala, że należy zatrudnić szlifierza do naprawy noży i tym samym zmniejszyć koszty wydziałowe, oraz że trzeba Jurkowi Nadukowi  powierzyć organizację i prawidłową gospodarkę narzędziami i tarczami ściernymi. Nowe dostawy noży trafiały już bezpośrednio do narzędziowni w stalowni, z pominięciem magazynu głównego.

Nowa organizacja pracy zaczęła zdawać egzamin. Frezarka pracowała od kilku miesięcy. Frezer używał tylko dwie głowice prostopadle do materiału. Niestety, nikt nie zwracał specjalnej uwagi na bieżącą konserwację maszyny, aż w końcu coś w niej pękło. Mechanicy Materak i Wielądek przystąpili do jej naprawy. Był uszkodzony wał napędzający te dwa wrzeciona głowicy. Wynikało to ze zbyt dużego obciążenia skrawania – instrukcja mówiła, że frezowanie można wykonać do głębokości 10 milimetrów, a frezowano nawet do 20 milimetrów, oraz z niedbałego oliwienia części ruchomych maszyny.  

Za to niedbalstwo ukarano szlifierza oraz jego mistrza – Jurka Naduka. W końcu polecono brygadzie jednozmianowej utrzymania ruchu stałą obsługę konserwacji i napraw bieżących frezarki. Okazało się, że częściowo zużyte noże można skutecznie naprawić poprzez wymianę płytki widiowej lub ich szlifowanie. Po tych początkowych perturbacjach dalsze frezowanie wlewków przebiegało już w zasadzie bez historii.




CIEKAWSCY


Tekst: Stanisław A. Pawlikowski


Długo by opowiadać o odpylaniu stalowni. Od 1958 roku na dachu budynku nad piecami elektrycznymi zebrało się około 60 centymetrów zbitego pyłu. To był niewiarygodnie twardy pokład przypominający warstwę betonu. Z chwilą podjęcia decyzji o budowie urządzeń odpylających brygada inżyniera Jana Bielana miała ten zbity pył usunąć. Nie będę pisał o problemach usunięcia tego pokładu. Fakt, że go usunięto i przystąpiono do realizacji montażu urządzeń odpylających. Na jednym z posiedzeń inżynier Bohdan Krawczyński skomentował to: „toż to jakieś pomniki”. Faktem, że utrudnienie produkcyjne było. W końcu urządzenie oddano do użytku. Już nad hutą nie unosił się pomarańczowy pył. Każdego dnia dyrektor Detko patrzył w stronę stalowni i jeśli zobaczył najmniejszy pył... była awantura. Tak się też stało w lipcu 1976 roku – brygada odpylania otworzyła włazy do komór. Wietrzono komory przez dwa dni. Pięć osób weszło ubranych w specjalne ubiory: skafandry, w pyłochłonne hełmy. Stwierdzili że worki pyłowe są wypełnione twardym pyłem, a co za tym idzie – nie ma wibracji i pył nie spada do komory, w której był gromadzony, a następnie wywrotką wywożony na zwałkę. Po wymianie worków włączono urządzenie. Od tego dnia inżynier Czapla, szef działu BHP, wraz z inspektorem Jerzym Tkaczykiem, dwa razy dziennie wizytowali stanowisko odpylania.

Ale nie ma tego dobrego, żeby czasem na gorsze nie wyszło.

Dalej jest relacja Jasia Kruczka – operatora odpowiedzialnego za funkcjonowanie wstrząsacza i za ładowanie pyłu: „szyber otwarty, ja biję i biję tą maczuga i ani cholery nie leci. Nie wiem, co robić. Wołam mechaników, przyszedł kierownik Brzeziński. Zaczęli majdrować i nic. Po jakiejś chwili zobaczyłem facetów – trzech, a może czterech. Kierowca krzyczy na nich, żeby się nie plątali przy urządzeniach. A ja dalej tą maczugą łomoczę. Ci zbliżyli się do mnie, ja znów łubu-du i, kurwa, włączyło się – pył runął..., zasypało wywrotkę, szofera i tych ludzi, co to ciekawscy byli. Majster, przysięgam nie chciałem, to przełącznik elektryczny jakoś się zaciął i puścił.”. O tym zajściu była cisza, albowiem ci ciekawscy to dyrektorzy – nie wiem, czy też nie było tam inż. Czapli i inspektora Tkaczyka. Fakt był też taki, że inż. Bielan odtąd na odprawach czepiał się tego odpylania: „kto kontroluje, czy sprawdza się wstrząsanie komór worków”.

Niestety, ten wstrząsacz nie był odpowiedni. Okazało się, że jego siła spowodowała pękanie spawów konstrukcji, i wymagał modernizacji.  Ale ważne było, że nad hutą i Bielanami nie było chmury pyłu ze stalowni.