TEKSTY NIE TYLKO O HUCIE


Cztery lata temu – 7 października 2016 roku pożegnaliśmy redaktor Wandę Starościakową. Była dziennikarką, szefową gazety zakładowej „Hutnik Warszawski”, ogólnie znaną i szanowaną postacią w hucie. Wspomnienie o niej napisał niezastąpiony Stanisław Andrzej Pawlikowski.


 

REDAKTOR „HUTNIKA WARSZAWSKIEGO” WANDA STAROŚCIAK – W ROCZNICĘ ŚMIERCI


Na początku drugiego roku moich studiów socjologicznych, gdy stałem w sali wykładowej w oddziale PAN w Pałacu Błękitnym przy Senatorskiej, przechodząca obok młoda dziewczyna, blondynka, nagle spojrzała na mnie i…

- Przepraszam, pan to nie jest z huty? Już gdzieś widzieliśmy się…

Tak się zaczęła nasza znajomość z panią Wandą. Od roku pracowała jako dziennikarka w „Hutniku Warszawskim”. Wtedy naczelnym gazety był red. Kobylarz, który w niedługim czasie przeszedł do gazety zakładowej wydawanej przez Fabrykę Samochodów Osobowych. Ściągnął go tam były naczelny „Hutnika Warszawskiego” – red. Zawadzki. W ten sposób Wanda Starościak została powołana na  szefową gazety warszawskich hutników. Mój kontakt z nią, ze względu na moje studia, w tym czasie był ograniczony. Niemniej starałem się zamieszczać w naszej gazecie reportaże o ciekawszych wydarzeniach w mojej macierzystej  stalowni. Zamieściłem  też kilka  materiałów w tygodniku „Literatura” o Hucie Warszawa i jej załodze. Pewnego dnia redaktor Wanda Starościak zaprosiła mnie do swojego redakcyjnego pokoju na rozmowę. Zbiegło się to w czasie z odejściem z huty Jerzego Grzymkowskiego w związku z jego spojrzeniem na sferę bezpieczeństwa pracy w hucie, w napisanym przez niego scenariuszu filmu realizowanego na terenie huty. Dyrektor naczelny Stanisław Detko nie godził się na taką wersję wydarzenia, jaką przedstawiano w filmie. Między autorem scenariusza i dyrektorem powstał wyraźny konflikt. Pani redaktor Wanda Starościak zaproponowała mi stałą rubrykę w naszej gazecie. Niestety, musiałem wtedy odmówić, gdyż  miałem wypadek w stalowni, który wyeliminował mnie na trzy miesiące z pracy. Po uciążliwej rehabilitacji dopiero po trzech latach zacząłem pisać. Gazeta przeżywała trudności kadrowe. Dostarczane przez korespondentów materiały prasowe nie były zbyt interesujące dla robotników, albowiem większość tekstów pisał aktyw społeczno-polityczny, mistrzowie i kierownicy przedstawiający swój punkt widzenia.

Redaktor Starościak postanowiła zmienić tę niedobrą sytuację. Powołała kolegium redakcyjne i podzieliła zadania wśród jego członków. Okazało się to być bardzo sensownym posunięciem. Organizowała narady kolegium redakcyjnego, w którym uczestniczyli korespondenci wydziałowi, przedstawiała wtedy szereg tematów, którymi powinni się zainteresować. Niejako mobilizowało ich to do pisania. Miała duży talent organizacyjny. Na jednym ze spotkań kolegium wręczyła korespondentom podręczniki „Ortografia polska” z wydawnictwa Ossolineum, oświadczając z uśmiechem: - to się nam wszystkim przyda,  albowiem nasz język to zagadka.

Byłem też świadkiem  rozmowy telefonicznej z dyrektorem, któremu Wanda Starościak bezpośrednio podlegała. Prosiła go, by chociaż raz w roku przyznał korespondentom gazety zakładowej uznaniowe premie pieniężne. Dyrektor odmówił. Poszła zatem do dyrektora naczelnego i sprawę załatwiła pomyślnie.

Była współorganizatorką wielu konkursów, w tym literackich, dla całej załogi huty. Organizowała też warsztaty integracyjne dla korespondentów w ośrodku zakładowym w Jadwisinie.

Nie znosiła drętwej mowy nadętych facetów, bowiem była prostolinijna, powiedziałbym, że było Jej bliżej do robociarskiej braci niż do kadry kierowniczej. Miała dar przyciągania do siebie ludzi. Dramatycznie przeżywała przemiany.

Mieszkaliśmy po sąsiedzku, spotykaliśmy się informując wzajemnie o sobie i życiu, wciąż mnie poganiała, bym szybko obronił doktorat.

Taka była redaktor Wanda Starościak. Pamiętajmy o Niej.

 

                                                             Stanisław Andrzej Pawlikowski



 

ZBIGNIEW TADEUSZ KOT

SPAWACZ – ROBOTNIK-POETA

 

Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

 

Było dwóch genialnych spawaczy w mojej brygadzie – obu szanowałem za ich obowiązkowe, rzetelne podejście do pracy, byli moimi towarzyszami pracy w Stalowni. Z szacunku dla kunsztu ich pracy postanowiłem przypomnieć sylwetkę jednego z nich.

Zawsze, kiedy spotykam się z przyjaciółmi, wspominamy czasy spędzono w hucie. Inżynier Wiktor Matusz często wspomina jednego ze spawaczy. Oczywiście znałem go, tylko problem w tym, że nie wiem, jak go opisać? Czy jako spawacza, poetę, zgrywusa, a może żołnierza,  którego w okolicach Lwowa zmobilizowano do Wojska Polskiego, a który po zdemobilizowaniu w 1946 roku zmieniał pracę jak rękawiczki? Po wojnie mieszkał w okolicach Koszalina, gdzie był nauczycielem w szkole podstawowej. Potem zatrudnił się w stoczni im. „Komuny Paryskiej” w Szczecinie. Ukończył specjalistyczny kurs spawalnictwa pod wysokim ciśnieniem, na zalanych wodą zbiornikach. Uzyskał specjalne uprawnienia spawalnicze, podobno też ukończył kurs spawalnictwa specjalnego w Norwegii. Wędrował po Polsce, aż trafił do Stalowni Huty Warszawa.

Pewnego dnia zaprosił kolegów z brygady do domu. Niespodziewanie odwiedziła go koleżanka nauczycielka, z którą pracował w szkole na Pomorzu. Ona przedstawiła się, a potem oboje wspominali nauczanie dzieci... Koledzy byli zaskoczeni: robotnik-spawacz i nauczanie dzieci?

Tym robotnikiem-spawaczem był Zbigniew Tadeusz Kot, którego kiedyś z samego rana inżynier Wiktor Matusz przyprowadził na warsztat.

- Staszek, to spawacz do naszej brygady, poznajcie się. Dzisiaj mu odpuść, zapoznaj pana ze stanowiskiem, niech pobierze narzędzia. Zresztą wiesz, co masz robić.

I majster zabrał się do biura.

Przydzieliłem mu robotę, przez kilka dni napawał rolki prowadzące ramiona elektrod, które zawsze miały ubytek krawędzi, a które po napawaniu tokarz doprowadzał do stanu używalności. To była duża oszczędność materiału oraz dziesiątek godzin pracy przy toczeniu nowych rolek. Zbyszek pracował spokojnie, ale zauważyłem, jakby do siebie coś „mamrotał”. Stanąłem nieruchomo za kotarą, a on mówił:

                    „Tęskno mi za tobą

                    Rodzinne me Roztocze

                    Tak mi się marzy,

                    Wciąż nocą się śni

                    O domu mój rodzinny,

                    Tak tęskno mi

                    Za światem dzieciństwa,

                    Roztocza wzgórz i lasów.”

Byłem zaskoczony – widziałem faceta jakby natchnionego, a literatura wszak nie była mi obca. Jednak coś mi tu nie pasowało. Nie skojarzyłem, że mam do czynienia z człowiekiem pióra. Kilka dni później ktoś przyniósł „Hutnika Warszawskiego”, gdzie był mój artykuł. Zbyszek go przeczytał i tak się zaczęła nasza dyskusja o poezji, literaturze. I wtedy przyznał mi się do tego, że on też pisze. Rzecz naturalna – skierowałem go do redaktor Wandy Starościak, a ta namówiła go, żeby opublikował swoje wiersze. Po debiucie literackim niestety, nie zabrakło złośliwości pod jego adresem, a nawet chamskich przytyków, co go chwilowo zniechęciło. Ja broniłem go przed napastliwymi niby-kolegami i naturalnie zachęcałem go do dalszego pisania. Zresztą okazji do pisania miał dużo. Wciągnąłem go do Warszawskiego Klubu Robotników Piszących. Tutaj miał otwarte możliwości twórcze – spotkania autorskie, szersze możliwości drukowania, uczestniczenia w życiu literackim. Jego życie nabierało jakby nowej wartości. W hutniczej Stalowni był robotnikiem-spawaczem, nie różniącym się od kolegów z otoczenia, na spotkaniach literackich – poetą-intelektualistą.

Zbyszek identyfikował się jako robotnik, natomiast stawanie się robotnikiem-poetą uważał za nobilitację siebie. Robotnikiem staje się ten, kto myśli, żyje i odczuwa świat kategoriami proletariatu, a Zbyszek Kot wyszedł poza te kategorie, pozostając jednocześnie sobą.

Byłem świadkiem dyskusji Kota i wydawcy z Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, redaktora Szczawieja. Za nazwanie go „poetą niedzielnym”, którym nie był, najpierw kategorycznie odmówił druku swoich wierszy, a potem pod wpływem perswazji Rocha Sulimy - ustąpił. Był poetą – robotnikiem-hutnikiem, który identyfikował się z proletariatem. Oto jego wymowny wiersz:

                    „Gwałtowny strumień, rozgniewany,

                    Gorąc

                    Dymem mnie dławi

                    Nie pozwala oddychać pełnymi płucami.

                    O, jak mocno biją dzwony mojej krwi.

                    Stal się topi, stal!

                    Ryczą przeładowane piece

                    Stalowni Warszawskiej Huty;

                    Unosząc rdzawoszare kłęby –

                    Elektrobłyskawice, grzmoty!

                    Topią stal, stal szlachetną.”



Mam przed sobą tomik wierszy Zbyszka Kota ze szczególną dedykacją, w której zawarł nadzieję, że jego wiersze są nieobojętne kolegom z huty, którym je chętnie recytował. W późniejszym okresie pracował na zmiany w tak zwanym systemie czterobrygadowym, co pozwalało mu więcej zarobić. Pamiętam, że w mojej brygadzie wydarzył się pewien incydent. Mechanik postawił na warsztacie spawalniczym ciężki przedmiot do spawania. Zbyszek grzecznie poprosił mechanika, by był obecny w czasie spawania, gdyż sam nie może podnosić więcej, niż pięć kilogramów. Mechanik wrzasnął na niego, że niby co on sobie myśli, za kogo on się uważa, jest jakiś lepszy, czy co...? Zebrało się kilku gapiów, rozbrzmiały docinki i śmieszki, a Zbyszek, nie podnosząc głosu, powiedział:

- Ja muszę o swoje ręce dbać tak, jak chirurg. I nie ma się z czego śmiać. Te moje ręce wykonują precyzyjne spawy, nie mogą drżeć, ręka prowadząca uchwyt spawalniczy to precyzyjny instrument.

Po tym wyjaśnieniu śmiechy ustały.

Muszę przyznać, że środowisko robotnicze wywierało ogromny wpływ na stosowane przez niego słownictwo. Dostosował swój język do języka pracujących z nim robotników, którzy porozumiewali się językiem potocznym, a ja powiedziałbym brutalnie – niekiedy prostackim. Wysublimowanie słów odnoszących się do konkretnego wiersza jest proste, ale w tym przypadku chodziło o słowa, które współkonstytuują sferę trudnej pracy w hucie.

Zbyszek Kot zatrudniając się w hucie nie wiedział, że znaczna część załogi to, niestety, przyuczeni do prostej roboty chłopi z podwarszawskich wsi lub ludzie bez określonego zawodu. Właśnie tym pracownikom brakowało zrozumienia sensu mówienia o poezji, a co dopiero tworzenia poezji! Ileż to razy w brygadzie pytałem o czytane książki, czy ktoś był w teatrze, w kinie – proszę mi wierzyć – było tylko wzruszenie ramion i idiotyczne uśmiechy. Jakoś raz jeden z nich – Jacek warknął: „a fto mi żreć w zimie da?” Był rolnikiem z Czosnowa i nie miał czasu na kulturę.

Inną tradycję mieli ludzie przeniesieni ze starego hutnictwa. Właśnie ta klasa robotnicza, z ogromnymi tradycjami, uczestniczyła bardzo szeroko w odbiorze kultury. Byliśmy świadkami udziału klasy robotniczej w utrwalaniu kultury w Hucie Warszawa. Jednym z tych twórców był Zbigniew Tadeusz Kot – poeta-stalownik z W35, współzałożyciel Stowarzyszenia Przyjaciół Huty Warszawa – Warszawscy Hutnicy.

 

                    „Ile ogniw z łańcucha życia

                    Pospawałem pieśnią wczorajszą

                    I dzisiejszą. I co dzień tak samo.

                    Tak przez trzydzieści pięć lat – dla ciebie!

                    Zawarte w tym łańcuchu jest moje życie.

                    Dłonie czystej pracy –

                    Robotnicze dłonie.”

 



Stanisław Koc w hucie pracował na wielu bardzo odpowiedzialnych i newralgicznych stanowiskach, m.in. był kierownikiem zmiany na Zgniataczu. A z kim tam pracował możemy dowiedzieć się czytając jego opowiadanie „OKNO”.

#    #    #


OKNO   

 

Tekst: Stanisław Koc


Dom wielorodzinny, warszawskie Bielany, osiedle niedaleko Huty.

Po rozpoczęciu pracy w Hucie Warszawa przydzielono mi mieszkanie – bo wówczas obowiązywały tzw. przydziały, które stanowiły, że lokator był najemcą, a huta właścicielem lokalu. W tym przydzielonym lokalu mieszkałem 35 lat.

Prywatyzacja Huty, w początkowym okresie transformacji ustrojowej spowodowała, że z budynków będących jej własnością stworzono Spółdzielnie mieszkaniową, a ja zostałem właścicielem lokalu mieszkalnego. Mieszkanie to było tak usytuowane, że widziałem prawie całą panoramę Huty. Po zmianie miejsca zamieszkania, chociaż nowy lokal był usytuowany na sąsiedniej ulicy, bardzo blisko poprzedniego, niestety utraciłem możliwość podziwiania hutniczej panoramy – zasłoniły ją sąsiadujące budynki. Niekiedy, chociaż dość rzadko, słyszę jękliwe sygnały hutniczych lokomotyw. Budynek, w którym mieszkam, posadowiony jest przy pryncypialnej i dość ruchliwej ulicy osiedla. Początek tej ulicy to skrzyżowanie z główną ulicą wyjazdową z Warszawy do Gdańska, a koniec to też skrzyżowanie, ale z główną ulicą dojazdową – do Huty. Okno mej kuchni pozwala oglądać panoramę części ulicy aż do jej skrzyżowania z trasą w kierunku do Gdańska. Po prawej stronie ulicy kilka niskich pawilonów handlowych, dalej – kilka wysokich bloków mieszkalnych i w najdalszej perspektywie drzewa lasku bielańskiego.

Po lewej stronie ulicy wysokie bloki mieszkalne wybudowane – jak to się często określa – w epoce gierkowskiej. Bloki te od ulicy dzieli spory parking samochodowy, na przedłużeniu którego usytuowane są obok siebie, choć różnej wielkości, pawilony usługowo-handlowe.

Przed tymi pawilonami stoi dość wysokie metalowe rusztowanie przeznaczone na bilbordy. Za pawilonami kilka budynków mieszkalnych różnej wysokości z epoki Gomułki.

Wzdłuż mojej ulicy, jak przy większości ulic, rosną drzewa oraz stoją słupy oświetleniowe.

Początki powstania mojego osiedla to lata 60. XX wieku. Wcześniej były to praktycznie pustkowia graniczące z osadą Młociny w postaci łąk, krzewów i rachitycznych sosnowych lasków. Teren ten graniczył od wschodu z Laskiem Bielańskim, od północy z Hutą, od zachodu z niegdyś podwarszawską osadą – Wawrzyszew, i południa z koszarami jednostki wojskowej.

Ktoś odpowiedzialny wówczas za nazewnictwo stołecznych ulic musiał być wielbicielem starożytnej historii, dlatego zapewne nowo powstałe ulice nazwano: Antyczna, Sokratesa. Wergiliusza, Horacego, a moją – Przy Agorze.

Zatem jesteśmy Przy Agorze w mieszkaniu na drugim piętrze z widokiem na spory fragment tej ulicy.

Wiele godzin w porze wieczorno-nocnej spędzam na czytaniu. W zależności od zaciekawienia, a czasem fascynacji czytanym tekstem, bardziej lub mniej intensywnie docierały do mej świadomości zewnętrzne sygnały z ulicy lub widziane przez okno obrazy. Niekiedy chwile zadumy i refleksji dotyczyły minionych już lat. W takich chwilach zadumy gdzieś głęboko w podświadomości ukryte wydarzenia i związane z nimi dźwięki i obrazy nakładały się na te rzeczywiście istniejące. Zdarzało się też tak, że uliczne hałasy i dźwięki stawały się takie same, jak te, które przez wiele lat słyszałem w Hucie. Najbliższe drzewa zamieniały się w metalowe dźwigary suwnic łapowych. Podświetlony bilbord kojarzył się z oknami kantorka wykańczalni, a będące na dalszym planie kontury budynków zamieniały się w konstrukcję hali walcarki zgniatacza. W tym kantorku wyraźnie widziałem ciemną sylwetkę siedzącego nad dokumentacją produkcyjną pracownika. Zastanawiałem się czasem przez chwilę, czy jest to mistrz, czy też jego podwładny.

Natomiast widma – suwnice, poruszały się, one pracowały, słyszałem dość wyraźne, charakterystyczne dla tych urządzeń odgłosy.

Melodia poruszających się ulicą samochodów stawała się melodią wprowadzanych lub wyprowadzanych przez lokomotywę z hali wagonów.

Otaczała mnie swymi dźwiękami i widokami – MOJA HUTA.

Ona była moja i to tuż, tuż, obok na mojej ulicy, a ja znów stałem się jej nieodłącznym i niezbędnym fragmentem – byłem HUTNIKIEM.

 

W tym wymarzonym i tylko z pozoru realnym świecie hutniczej rzeczywistości, jako jej niezbędne uzupełnienie, pojawiali się moi koledzy i przyjaciele – moi pracownicy i współpracownicy. Tak jak i ja – HUTNICY.

Było ich tak wielu. Aktualnie zostali nieliczni. Niektórzy mieszkają tu, na tym osiedlu, bo przecież ono powstawało przed laty, aby zaspokoić potrzeby mieszkaniowe hutniczej braci.

Rodowici warszawiacy – to były w Hucie bardzo nieliczne jednostki. Pozostali to mieszkańcy podwarszawskich miejscowości oraz z wszystkich innych regionów naszego kraju.


Arystokracją zawodową na walcarce zgniatacz byli operatorzy walcarki. Ich stanowisko pracy to usytuowany w pobliżu walcarki mostek, z którego ci operatorzy mieli możliwość dokładnej obserwacji pracy całego zespołu walcowniczego. To oni sterowali ruchem walców, zarówno ich obrotami, jak również ruchem pionowym górnego walca – dolny miał stałe położenie. Odległość pomiędzy walcami była pokazywana na okrągłej, przypominającą zegarową, tarczy.

Operatorzy sterowali również ruchem samotoków i rolek doprowadzających wlewki do walców, jak i samotoku odprowadzającego pasmo walcowanej stali do nożycy. Aby umożliwić wprowadzenie walcowanego wlewka do poszczególnych fragmentów walców jego ruch poprzeczny umożliwiały olbrzymie, w postaci wydłużonych skrzydeł manipulatory, w których zabudowane były jakby haki, urządzenia służące do przewracania walcowanego pasma. Te urządzenia nazywano kantownikami.

Ruchem tych wszystkich urządzeń walcarki sterowało dwóch operatorów. Ich praca w znacznej mierze decydowała o wydajności zespołu walcowniczego, dlatego byli traktowani jako specjaliści najwyższej klasy – taka zawodowa arystokracja. Pełna obsada tego najważniejszego mostka sterowniczego to trzech operatorów. Dwóch pracowało w sposób ciągły, trzeci służył za ich zmiennika.

Wśród operatorów był Genio G. – mężczyzna potężnej postury i o spowolnionych nieco, jakby niedźwiedziowatych, ruchach. Widać z daleka, że to sportowiec. Przez wiele lat był czynnym zawodnikiem w klubie AZS-AWF Warszawa w niezbyt w Polsce popularnej dyscyplinie – rugby. Był też reprezentantem kraju w tej dyscyplinie sportu.

Zasadniczą służbę wojskową odbył w marynarce wojennej, ale jak sam mówił żartobliwie była to „konna marynarka”, ponieważ przez 3 lata powoził końskim zaprzęgiem przy obsłudze kuchni. A podjął się tego zajęcia, ponieważ ojciec jego na Wólce Węglowej prowadził kilkunastohektarowe gospodarstwo rolne i posiadał niezbędne wówczas do prac polowych konie. Genio, jak nieco podrósł, to pomagał ojcu w pracy na roli, czyli posługiwał się końskim zaprzęgiem, a więc miał wymagane doświadczenie.

Na okrętach bywał, ale tylko z czystej ciekawości i to wówczas, gdy stały w porcie, zdobywając w ten sposób pewną, chociaż niewielką wiedzę na temat okrętów oraz jak się na nich służyło i co robili marynarze w czasie bojowych rejsów.

Po wojsku Genio trafił do pracy w Hucie Warszawa. Szybko Genio stał się cenionym pracownikiem walcowni i bardzo uzdolnionym sportowcem-rugbistą.

Przypomniała mi się historia Genia związana z jego zagranicznymi eskapadami jako reprezentanta Polski. A było to tak!

W latach 70. polska reprezentacja rugby awansowała do ligi europejskiej, w której grały najlepsze narodowe drużyny. Jedną z tych drużyn była reprezentacja Portugalii. W związku z tym wyłonił się problem natury polityczno-dyplomatycznej. Wówczas rządy w Portugalii sprawował dyktator Salazar, a jak wiadomo PRL nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z dyktatorskim reżymem. Interesy Polski w sposób symboliczny prezentowała w Portugalii ambasada Szwajcarii.

Powstał dylemat polityczno-sportowy – gdyby polska reprezentacja nie rozegrała meczu na terenie Portugalii, musiałaby zrezygnować z udziału w meczach ligi europejskiej. Sprawa dotarła na najwyższe szczyty ówczesnej władzy, która zaakceptowała wyjazd naszych sportowców, a ambasada Szwajcarii załatwiła wszelkie niezbędne formalności z władzami Portugalii.

Była to historyczna wizyta polskiej ekipy sportowej, gdyż zdarzyło się to po raz pierwszy po II wojnie światowej. W związku z tym przyjęto w Lizbonie naszych sportowców niezwykle uroczyście. Byli też przedstawiciele portugalskiej Polonii, którzy służyli jako tłumacze i opiekunowie każdego naszego rugbisty. Program pobytu w Portugalii przewidywał, że po meczu i spotkaniu z dziennikarzami oraz sportowcami portugalskimi, każdy członek polskiej ekipy, oczywiście razem z osobą towarzyszącą, będzie goszczony indywidualnie. Podobno było tylu chętnych Portugalczyków do ugoszczenia Polaków, że wybór osób goszczących przeprowadzono w drodze losowania.

Goszczącym Genia był jakiś portugalski arystokrata, właściciel winnic mieszkający w pałacu, kilkanaście kilometrów od Lizbony. Pobyt u arystokraty obejmował zwiedzanie jego winnicy i piwnic, wspólną kolacje, nocleg oraz śniadanie. Po śniadaniu powrót do Lizbony, zbiórka całej polskiej ekipy i odlot przez Madryt do Warszawy.

Genio pobyt u arystokraty wspominał bardzo dobrze. Przed pożegnaniem gościnny Portugalczyk wręczył mu upominek – pięknie opakowaną butelkę ponad 200-letniego wina pochodzącego z winnic gospodarza.

Gdy po tej historycznej podróży dotarł już do domu na Wólce, czekali na niego – jak zwykle po każdym jego przyjeździe z zagranicznego meczu – koledzy. Byli żądni poznania jego zagranicznych wrażeń i nowinek, opowiadanych w trakcie konsumpcji świeżo przywiezionych trunków wypełniających podróżną, dużą sportową torbę.

Po przywitaniu z rodziną i kolegami Genio najpierw chciał się wykąpać po długiej podróży, a później miał zaspokoić ciekawość kolegów. Gdy po kąpieli przyszedł do pokoju zobaczył, jak siedzący przy stole koledzy kończyli opróżnianie butelki 200-letniego wina – bezcennego podarunku gościnnego Portugalczyka.

W pierwszym momencie złość zamieniła Genia w przysłowiowy słup soli. Przez chwilę miał nieodpartą chęć kogoś zamordować.

Przecież tę tak bardzo stareńką butelczynę, razem z jej zawartością, miał zamiar przekazać następnym swoim pokoleniom. A te łobuzy, mając do dyspozycji kilka innych butelek różnych alkoholi, opróżnili właśnie tą bezcenną, tak, jak by to był jakiś popularny jabcok.

A tutaj zobaczył – co? Pustą butelkę. Nawet bardzo ładną, o niespotykanym raczej kształcie, ale tylko pustą butelkę!

Jeszcze zanim przystąpił do mordowania kolegów, najgłośniej, jak tylko mógł, wykrzyczał:

- Ach, wy skurwysyny, wyżłopaliście wino, które ma ponad 200 lat, które dla mnie było więcej warte, niż wy wszyscy razem. A kto wam na to pozwolił? Nie mogliście, świńskie ryje, nachlać się z innej butelki? Spierdalać mi i to jak najszybciej, bo za chwilę któregoś zatłukę!

Widocznie koledzy zrozumieli, że stało się coś bardzo złego, a wygląd Genia wskazywał, by jak najszybciej opuścili jego dom. Ponoć tylko ostatni miał skopany tyłek…

Genio twierdził, że gdyby nie sport i praca w hucie pewnie byłby zwykłym obibokiem z Wólki Węglowej – jak wielu jego kolegów, dla których największą atrakcją i jedynym pragnieniem jest poranne piwko i obalenie jakiegoś taniego wina. Genio rozwijał swoje umiejętności sportowe, a jego postawa była pozytywnym przykładem dla wielu młodych rugbistów. Byłem tego świadkiem.

Z czasem Genio ożenił się i tracił powoli kawalersko-hutnicze towarzyskie narowy i, jak mówili złośliwcy, zamieniał się w pantoflarza. Ale cieszył się z tego. Niedługo po ślubie otrzymał nowe mieszkanie w osiedlu Gocław, na warszawskiej Pradze. Pamiętam przewożenie mebli i wszelakiego rodzaju rodzinnych betów z domu jego rodziców na Wólce Węglowej do nowego mieszkania. Myśmy – cztery, może pięć osób, już dokładnie nie pamiętam, ustawiali meble i inny sprzęt gospodarstwa domowego, a pani nowego domu przygotowywała parapetówkę. Dobrze to zrobiła – pamiętam!

Z czasem nasze drogi rozeszły się, ale otrzymałem informację, że Genio stał się  ojcem, urodził mu się syn, żona wymogła na nim uzupełnienie wykształcenia.

Niestety, przed kilku laty mój hutniczy kolega i przyjaciel, który był uczestnikiem przenosin majątku Genia do nowego mieszkania, który chadzał ze mną na mecze rugby, przekazał mi smutną wiadomość: Genia już nie ma na tym świecie!

A gdzie jest??? Przecież był tu przed chwilą, rozmawiał ze mną!!! Pamiętam dobrze jego słowa, gesty, sposób bycia i zachowania, który sprawiał, że ich akceptacja rodziła przyjacielskie formy współżycia.

Wpatruję się w moje OKNO i czasami wydaje mi się , że widzę barczystą sylwetkę Genia zmierzającą do zgniatacza, do swojego miejsca pracy. Z czasem zarysy tej sylwetki stają się coraz mniej wyraźne, zamazują się i powoli nikną.

Ale to wszystko tkwi we mnie i czasem wraca jako wspomnienia i żal, że to już było!


                  … ciąg dalszy nastąpi… 


 



TADEUSZ KONRAD – GAZDA NA WARSZAWSKIEJ HUCIE


Tekst: Stanisław Andrzej Pawlikowski

 

To moje archaiczne pisanie gwarą góralską jest szacunkiem dla postaci, o której piszę. Na Podhalu istnieje coś, co nazywam Posiadami sąsiedzkimi: zbierają się sąsiedzi w Białej Izbie rozmawiając na różne tematy. Jest mówienie wierszy, śpiew, muzyka, tańce regionalne. W gwarze góralskiej w zdaniach i słowach istnieją odnośniki, jakby rzeczywistość stawała się upiękniająca. Przecież na co dzień mieszkańcy posługują się tą mową między sobą.

Pisali w gwarze góralskiej Tetmajer, Orkan, Krzeptowski, Gut, Czubernatowa, Nowobilska, Pach – dziesiątki gawędziarzy. Znakomita jest książka „Gawędy Skalnego Podhala”. Jestem góralem podhalańskim, chciałem tą gwarą jakby zaznaczyć moją pracę w hucie. I mam nadzieję, że ten opis w gwarze mój przyjaciel przyjmie z przymrużeniem oka.

Ponbócek stworzył świat, hej zrobiył jak fcioł. Ale siemu cosik zawyrtnylo w głowie, bo se pomrucił: a jakos bedom zyli te, cok ik sworzyłek. Niewiele myśluncy zwołol aniołów i Florka: godom wom tak zamiesac im we łbach, coby nabrali rozumu i tak se wymajdrowali roboty, a ludziska mieli cosil z tego. A ty Florek dejze im ogarek, pokoz jako sie cosik robi z cego, hej! A zwartko do roboty – nagodoł im Ponbócek. A wartko mi, coby Jadam i Jewa barz piyknie nie gżyli sie nipotrzebnie.

Jako im powiedział, tak se seśli na ziymie. Kajsik mieli panocki posiady w wielgachnym mieście. Florek jako tyn, co mioł im we łbach pomiysac, to pomiysoł. Bedziecie budowac fabryki, kopalnie, huty...

Neje tak sie stało. Panowie zwyrtali sie, trzask prask, bedzie haw kuźnica, zelazisko topione. Neje wybudowali ogromniaste budorze, rumorze, mechanicki – potem strasne saganki, co to topiom te zelaziska. Hej, malucko, a bedzie jak miasto, wsycko tam było, a ludzisków to półtrzynastotysiunca! Ponbócek sposiyroł na nik przez siedymdziesiont rokow, aze mu sie cosik odmieniyło...

Kruca fuks! Cosik wom powiym: jadym se autobusem przez Krakow, moje okaliste zyrkajom na ogromniaste kamienice, to AGH, a tam stoja ogromniasty pomnik ludziów hucianych. I se pomyślołek cały rozpajerzony do imentu: to tu te magistery od zelezni topionej sie ucom, to hawok cyfruja koszty. No przecie ik znom kielos było ik w hucie, a przy tyk sagankach topionego zelastwa ostali sie jeno pioniery. Jednego takiego znom, co to zacynoł hawok robote, jak Florek kozoł. Tyn posed w zaparte, bedym se tyz gazdował, a ino pomalućku. Robiyły magistry ,było ik w pierony... ale ta ciensko robota nie przystała panom, posły one w urzyndy. Ponbócek zyrknoł na ludziska, co to przeonacali urzydy i zawołoł Florka: weźze im pomiysoj, coby pierony popamiyntały nienawiści...

 

Wszelka ludzka działalność, ta codzienna i bardziej planowa, w dziedzinie nauki, na polu kultury – całe postępowanie człowieka nie może się spełnić inaczej, jak tylko we wspólnocie społecznej uwarunkowanej realnością świata rzeczy, świata, którego niepodobna zapoznać ani obejść. We wszystkim tkwi człowiek i za wszystko po ludzku odpowiada. Istniejąc poprzez pracę wnosi siebie w świat rzeczy, czy to posługując się narzędziem, czy też piórem uduchawia własną osobowość, ale i emanuje otoczenie humanizmem.

Nazwisko Tadeusza Konrada, jako mistrza, usłyszałem w 1959 roku na odprawie mistrzów i brygadzistów u kierownika utrzymania ruchu inżyniera Kosterkiewicza. Inż. Ryszard Ziółkowski oznajmił: to są nasi koledzy przysłani przez Tadeusza Konrada z mechanicznego, przedstawiając Jurka Pelca, Wieśka Mazurka i Tadeusza Żychlińskiego. Nowi w rozmowie powiedzieli, że mistrz Konrad wyraził zgodę na ich przejście na stalownię, bo tu szybszy awans i większe pieniądze. A większe zarobki to lepsza przyszłość. No i naprawdę chłopcy pracowali w stalowni do końca.

To nie jest laurka, a chęć napisania kilku słów o tak ważnym człowieku naszej wspaniałej warszawskiej huty. Nie będę opisywał przebiegu jego pracy, wystarczy by, czytelnik zerknął do  już wydanych książek o Hucie Warszawa, aby o Tadeuszu Konradzie przeczytać w  zamieszczonych tam relacjach. Wiem od Henryka Dembowskiego, z którym spotykałem się na Jasnej w wydawnictwie spółdzielczym, jakie dramaty przeżywał, będąc dyrektorem Huty,  w latach przełomu. To trudno opisać. I to będzie tkwiło w nas długo.

Sierpień, rok 1980. Strajk. Romek Wójcik, przewodniczący rady związkowej, prosi mnie,  bym udał się na walcownię, na spotkanie niezadowolonych. Masa ludzi, znajomi, koledzy, nagle facet stojący na podwyższeniu, wskazując na mnie palcem, rozmawia z kilkoma ludźmi ze stalowni. Wszyscy spoglądają w moją stronę. Stoję wyczekująco. Nagle słyszę: "Pawlikowski ze stalowni natychmiast opuści salę". To woła facet z krzyżem na piersi, niejaki Jaworski. A więc to tak ma wyglądać ta nowa demokracja solidarności? Chcę przypomnieć, że w tym zgromadzeniu ze stalowni wzięli udział w większości ludzie nie mający większego szacunku dla pracy, wśród nich kilku karanych za pijaństwo, bumelki, za brak dyscypliny. I to oni ponieśli pod główną bramę krzyż, który naprędce zbito z byle czego. Od tamtej pory minęły lata, czasem spotykam ich – kiedyś bezrobotnych, a dziś na „cienkiej” emeryturze. Jednemu z nich splunąłem pod nogi, niewart był dobrego słowa, brał udział w podjęciu decyzji o wygaszeniu pieców. Nasze protesty na nic się zdały. Bolało mnie, oj, bolało! Przecież byłem świadkiem budowy i rozruchów tych martenów, to był mój warsztat pracy, teraz celowo częściowo zniszczony. Pozostała po nich czarna czeluść.

Wyobrażam sobie Tadeuszu, jak ty, w pełni oddany Hucie Warszawa, dowiadujesz się o jej definitywnym końcu, jaką musisz przeżywać rozterkę, wiedząc, że sprzedają ją za marny grosz. Próbowałem zrozumieć dramat człowieka takiego, jak ty, który przeszedł wszystkie szczeble rozwoju zawodowego w tym zakładzie – od robotnika w dziale kontroli technicznej, poprzez Głównego Mechanika do Dyrektora Naczelnego Huty Warszawa.

Drogi Przyjacielu: czy nie jest to paradoks, że ty, który zaczynałeś pracę w czasach, gdy huta tonęła jeszcze w błocie, a przy twojej wydatnej działalności doszła do rozkwitu, i tyrając wierzyłeś, że to, co robisz jest słuszne i potrzebne. Sądziłeś, że służyć będzie przez dziesięciolecia klasie robotniczej, a stało się, że naszą hutę zniszczyła sama klasa robotnicza. Ot, chichot losu!

Minęło kilka lat. Jednak iskra Florka zapłonęła w twojej duszy! Czyżby Ponbócek natchnął cię myślą stworzenia czegoś nowego, co nie pozwoliłoby zapomnieć najwspanialszego etosu pracy tysięcy warszawskich hutników. I tak z twojej inicjatywy powstało Stowarzyszenia Przyjaciół Huty Warszawa – Warszawscy Hutnicy. Ty, jako inżynier i humanista, nie chciałeś zaprzepaścić dobrego imienia warszawskich hutników, którzy pamiętają też o tym, że pracowali w Hucie między innymi pod twoim kierownictwem.

Dzięki twojemu wrodzonemu humanizmowi masz w nas, członkach Stowarzyszenia, za to gazdowanie szacunek i sympatię.

Kruca fuks tak nos siepneli, jabłecko było socyste, chrupkie, słodziutkie, łobgryzli, posmakowali i w pierony rzucili łogryzek. Cosik ostało, jak gorole godaja na „wysranie”', ale niegze tam gotujom te zelyżnioki, hej.

Przyjacielu, w smutnych chwilach – przecież każdy z nas takie ma – słucham na YouTube „The sound of silence”. Być może dla wielu będzie to refleksja: ślę ci tę pieśń z nadzieją, że wszystko co było złe, pójdzie w zapomnienie (to tłumaczenie z angielskiego).

 Witaj ciemności stara przyjaciółko

Przyszedłem by znowu z tobą porozmawiać

Gdyż pewna wizja delikatnie się zakradła,

Gdy spałem zostawiła swoje ziarno.

I owa wizja zasiana niegdyś w mym umyśle wciąż tu jest,

Pośród dźwięków... ciszy

W niespokojnych snach kroczyłem sam

Wąskimi uliczkami z kamienia brukowanego.

Pod aureolą światła ulicznej latarni

Obróciłem mój kołnierz z zimna i wilgoci.



Gdy moje oczy uderzył blask świateł neonu który rozerwał noc

I dotknął odgłosu...

Ciszy...

I w nagim świetle ujrzałem dziesięć tysięcy ludzi, może więcej,

Ludzie rozmawiających bez mówienia

Ludzi słyszących bez słuchania

Ludzi piszących piosenki – nie mających nawet głosu

I żaden się nie odważył zakłócić odgłosu...

 

„Głupcy – powiedziałem – nie macie pojęcia, że cisza rośnie niczym nowotwór!”

Posłuchajcie mych słów, bym mógł was czegoś nauczyć

Wejdźcie w me objęcia bym mógł was dosięgnąć.

Lecz moje słowa spadały niczym krople bezdźwięcznego deszczu

I odbijały się echem w studniach....

Ciszy...

Ludzie kłaniali się i modlili do nowego Boga, którego sami stworzyli

A znak błyskał ze swym ostrzeżeniem w słowach, które ów kształtował,

A znak głosił: „słowa proroków zapisane są na ścianach w metrze,

I na ścianach w kamienicy."

I szeptane pośród odgłosu... ciszy...



Z dotychczasowych tekstów Stasia Koca zamieszczanych na naszych stronach mogliśmy go poznać jako hutnika, przodownika pracy, bijącego rekordy ze swoją zmianą na Zgniataczu.

A teraz poznajmy go jako romantycznego, zakochanego w przyrodzie hutnika-emeryta, wrażliwego na piękno natury, powracającego do rodzinnych korzeni, snującego wspomnienia i refleksje.

Pewnie niejednemu z nas przytrafiły się takie przemyślenia.

W hucie dobrze, w warszawskim domu – też dobrze, ale w domu dzieciństwa – najlepiej.

Przyjemnej lektury!


Stanisław Koc: MÓJ PRZYJACIEL!!!


Dedykuję to opowiadanie mym przyjaciołom – hutnikom, tym byłym, jak i aktualnym, którzy w wolnych chwilach pasjonują się przyrodą, i którym uprawa ziemi, zbiór jej plonów przynosi radość i dumę.



Jeżeli znajdziesz prawdziwego przyjaciela (co zdarza się naprawdę rzadko!) chroń go, bo to drugi ty. (Seneka)

Ostatnie wrześniowe dni. Jest chłodno, szczególnie przy wietrznej pogodzie. Tylko wtedy, gdy słońce świeci intensywnie, temperatura przypomina taką, jaka była latem. Szarzeją lub nabierają żółto-złocistych, niekiedy też w różnych odcieniach purpury – kolorów, liście drzew. Jak pięknie wyglądają w czas jesieni lasy bukowe. Przypomina mi się utrwalona w pamięci jesienna panorama takich lasów z okolic Wisły i Ustronia. Ale teraz jestem na Podlasiu, w swoim rodowym Siedlisku.

Barwy przyrody przypominają o zbliżającej się zimie. Dostosowując się do zmiennych pór roku muszę wykonać prace zabezpieczające, aby przygotować to moje mini gospodarstwo do zimowych warunków. Dziś mam wykonać konserwację ściany drewnianego budynku gospodarczego liczącego ponad 80 lat. W wielu miejscach widać próchno. To ślady po wieloletnim działaniu wody i powietrza. Ale teraz, dysponując tak wieloma i różnorodnymi komponentami chemicznymi, można ten proces destrukcji materii drzewnej w bardzo dużym stopniu zatrzymać. Taki był cel mojej pracy. Niech jeszcze ten świadek czasów dawnych, będący efektem pracy moich rodziców – trwa jak najdłużej.

Był to niegdyś w połowie magazyn na zboże, a w połowie chlew dla świń. W wyniku modernizacji zamieniony został na pokój gościnny i warsztat dla drobnych, a niezbędnych w tego typu gospodarstwie, napraw. Oby tylko służył w tej formie mojej rodzinie jeszcze bardzo długo. Niech historia rodzinna nadal trwa, a wynikające z niej przesłania i refleksje były przekazywane jak najdłużej – następnym pokoleniom!

Jak długo? Nie wiem! Czy następne pokolenia będą z tą ziemią, z tymi zabudowaniami, tak jak ja emocjonalnie związane?

To pytanie czasem nie daje mi spokoju. Historia, przywiązanie, tradycja, więzy rodzinne, genealogia rodu, czy nie są to pojęcia, które w społecznej świadomości, szarzeją, bledną coraz bardziej i powoli odchodzą w niepamięć.

Ta liczna, w tym regionie – chociaż na ogół uboga, podlasko-mazowiecka szlachta była w I Rzeczpospolitej, zwanej zresztą – szlachecką, znaczącą społecznie siłą. Zaborcy Polski, a szczególnie rosyjski carat, robili wszystko, aby zniszczyć tę klasę z powodu jej patriotyzmu. W okresie PRL-u nie wypadało, przyznawać się do szlacheckich korzeni. A obecnie? Gospodarczo-społeczne procesy globalizacyjne i związany z nimi takie zjawiska jak wilczy pęd, coraz bardziej przyśpieszający do przodu, nie pozostawia prawie czasu nawet na życie rodzinne. Tradycja, historia uciekają uwadze, zresztą nie dadzą się przetransformować na pieniądze. Więc rodzi się wcale niebłahe pytanie o sens mych działań i ich przyszłościową perspektywę. Przewidzieć przyszłość! Można próbować odgadywać, ale nie można mieć pewności, jak będzie naprawdę. Moim rodzicom nigdy zapewne nawet się nie śniło, że syn, inżynier metalurg, stanie się właścicielem małego skrawka ich gospodarstwa. Na pewno nie! Ale dość refleksji. Do roboty! Ciepłe jesienne promienie słońca ogrzewają mnie i ścianę budynku. To dobry znak. Będzie szybko ta „chemia” wnikać w drzewo. Pracując nisko przykucnięty poczułem w pewnej chwili, w okolicach kołnierza koszuli, jakieś nieokreślone, nierozpoznane, dość delikatne drapanie, które powoli się przemieszczało. Co to takiego? To żaden mały owad, odczucie byłoby inne – bardziej delikatne. To jest zdecydowanie ostrzejsze. Aby zobaczyć intruza przez chwilę znieruchomiałem. Powoli, bardzo powoli, skręcałem głowę tak, aby mój gość znalazł się w zasięgu wzroku. Udało się! Moim gościem okazał się pasikonik zielony. Znałem znakomicie z mojego wiejskiego fragmentu życia zwyczaje i odruchy owadów tego gatunku. Spotykałem ich wiele na łąkach i pastwiskach. Jako mały chłopiec bawiłem się z nimi dość często. To dobry znajomy sprzed wielu, wielu lat. Pamiętałem, że są bardzo płochliwe, że bardzo daleko skaczą, salwując się ucieczką, a schwytane mogą swymi dużymi w stosunku do wymiarów ciała kleszczami dość dotkliwie pokąsać. Postanowiłem mojego gościa nie spłoszyć. Zobaczymy, co on będzie nadal robił? Niespodziewany gość wędrował dalej, aż przysiadł na moim ramieniu. Tam zatrzymał się w bezruchu, uznając zapewne, że tu jest mu najwygodniej i zapewne najcieplej. Ciekaw byłem i to bardzo, jak długo uzna to miejsce za bezpieczne? Powoli kontynuowałem swoją pracę nie wykonując gwałtownych ruchów. Gość trwał na swym stanowisku nieporuszony. Widocznie uznał, że tu jest mu i dobrze, i bezpiecznie. To zachowanie było zupełnym zaprzeczeniem moich dawnych doświadczeń dotyczących zwyczajów pasikoników. Moja ciekawość rosła z upływem czasu. W każdej chwili oczekiwałem na jego skok, który zakończy naszą sielankę. Nic takiego nie następowało. Zacząłem podejrzewać, że być może jest on nie w pełni sprawny. Obejrzałem go bardzo dokładnie – był cały, nic mu nie brakowało. Dziwiłem się coraz bardziej! Wróciłem do normalnych zachowań przy wykonywaniu swojej pracy. Pasikonik tkwił nadal w tym samym miejscu. Pomyślałem wówczas, że jest to mój owadzi PRZYJACIEL. On na pewno musi czuć, że nie zrobię mu żadnej krzywdy, że z upływem czasu moja sympatia do niego rośnie. Na pewno tak było! Ale czy on naprawdę odczuwał moje nastroje i jakoś po swojemu odbierał te pozytywne dla niego fluidy? Tego przecież nie można i nie uda się w żaden ludzki sposób sprawdzić. Jego zachowanie jest najważniejszą w tej sprawie wskazówką i praktycznym potwierdzeniem słuszności mojej fluidalnej teorii. Ta sielanka ja – pasikonik, trwała bardzo długo, do zakończenia mojej pracy, czyli ponad godzinę. Dopiero wtedy wziąłem go delikatnie do ręki. Nie protestował nawet tak bardzo, jak powinien. Usadowiłem go na dłoni i skrupulatnie obejrzałem. Nie uciekał! Posadziłem go w kępie trawy. Chwilę tkwił w bezruchu. Następnie wykonał kilka dalekich skoków i… straciłem go z oczu. Nie widziałem mojego przyjaciela. Sądziłem, byłem pewien wówczas, że już… na zawsze!!!

W połowie października odwiedziłem ponownie moje rodzinne Gniazdo. Dzień był zimny, ale pogodny i bardzo słoneczny. W godzinach już popołudniowych stałem przy budynku, który przed prawie miesiącem konserwowałem. Słońce intensywnie ogrzewało blaszany dach budynku. Co widzę? Na dolnym skraju dachu w pełnym słońcu siedział zielony pasikonik. Korzystał zapewne z ciepła, emitowanego przez blachę. Byłem przekonany, że to właśnie jest ten sam, którego spotkałem tu przed miesiącem. Mój PRZYJACIEL. Przyszedł tu dziś właśnie do mnie, aby przed zimą, kiedy on będzie spał, a ja będę daleko w mieście, przywitać się ze mną! I na bardzo długo, być może na zawsze, pożegnać mnie! Jestem tego jak najbardziej pewien! Inaczej być nie mogło. Długo, bardzo długo patrzyłem na niego i jak mi się wydawało – z pełną wzajemnością. Tak!

To na pewno był ON! MÓJ PIĘKNY PRZYJACIEL!!!